Monsanto Papers 3. Odporność, dikamba i destrukcja
Kup te nasiona, mówili. Będzie mniej pryskania, mówili
Witam w trzecim wpisie na temat firmy Monsanto!
To nie jest wpis na temat bezpieczeństwa roślin GMO. Nie wierzę w ich szkodliwość dla zdrowia. Nie jest to również krytyka pestycydów (choć, bez urazy, osobiście wolę mieć w żyłach kofeinę).
Czym zatem jest ten wpis? Wypunktowaniem nieetycznych zachowań jednej konkretnej korporacji. Mających potwierdzenie w oficjalnych mailach i dokumentach.
Piszę to ja, ten sam autor Ciemnej Strony co zawsze. Niezwiązany z żadną organizacją ekologiczną czy aktywistyczną. Ba, za niektórymi nawet nie przepadam.
Wyjaśnienie właściwie skopiowałem z poprzedniego wpisu, ale uznałem je za konieczne. Szufladkować w obecnych czasach jest łatwo. A wśród przeciwników Monsanto zdarzają się osoby, z którymi nie chciałbym dzielić szufladki (choć przyznam, że niektóre ich memy to czyste złoto).
Dwa wpisy temu przyjrzeliśmy się skandalom wokół dwóch produktów tej firmy, hormonu Posilac i środka chwastobójczego Roundup. Zobaczyliśmy, że firma potrafi stosować mocno kontrowersyjne metody.
Poprzedni wpis pokazał, że równie kontrowersyjna była ekspansja ich działu biotechnologicznego, oferującego nasiona modyfikowane genetycznie (GMO). Były łapówki, patenty, pozwy, dzielenie rolniczej społeczności, angażowanie do pomocy polityków amerykańskich.
A teraz mamy ten wpis. Będzie o pewnych efektach ubocznych wspomnianych roślin GMO. A także o łańcuchu przyczynowo-skutkowym, kiedy nasiona doprowadziły do spopularyzowania pewnego pestycydu, a on do zniszczeń. I jeszcze gorszych podziałów wśród rolników.
Spis treści
- Garść faktów na początek
- Rośliny Bt i niespełnione obietnice
- Kwestia zwiększonych oprysków
- Dikamba
- Podsumowanie
- Źródła obrazków
Garść faktów na początek
Rośliny genetycznie modyfikowane
Tak jak obiecałem na początku, nie będę tutaj poruszał kwestii bezpieczeństwa roślin GMO. Ten wpis jest o innych problemach. Ale parę pojęć musimy sobie wyjaśnić.
Przede wszystkim: przez rośliny modyfikowane genetycznie rozumiem takie, które stworzono metodami bioinżynierii, nie żadnej klasycznej hodowli (mimo że ewolucja też zmienia geny). Zgodnie zresztą z oficjalną definicją.
Druga sprawa. Badając temat, natknąłem się na dziesiątki internetowych dyskusji na temat roślin GMO. I mam niestety wrażenie, że wiele osób wrzuca wszystko do wielkiego zbiorczego wora „GMO”.
To tak, jakby ktoś mówił stanowczo: „programy komputerowe są dobre”.
Zakładamy brak celowej szkodliwości, więc pomińmy istnienie wirusów. Ale nadal pozostają niejasności. Mówimy o programach ułatwiających życie czy tych służących do kontroli pracowników? Potrzebują łączności z centralą czy działają bez internetu? Comiesięczne płatności czy open source?
Kontekst ma znaczenie. Dlatego rozdzielmy sobie rośliny GMO na trzy rodzaje:
-
Rośliny o poprawionych cechach naturalnych.
To na przykład rośliny wytrzymalsze na suszę albo posiadające większe wartości odżywcze. Nazwę je prawilnymi GMO i nie mam do nich zastrzeżeń. Może za wyjątkiem tego, że ich rola jest nieproporcjonalnie nagłaśniana. Ale o tym za moment.
-
Rośliny Bt.
Wytwarzają własne substancje owadobójcze. Nazwa jest skrótem od bakterii Bacillus thuringiensis, której geny wykorzystano do nadania tej właściwości.
-
Rośliny HT (Herbicide Tolerant).
Dzięki modyfikacjom są odporne na herbicydy, środki chwastobójcze. Można je bezpiecznie pryskać nawet po wykiełkowaniu. Przeżyją, w przeciwieństwie do otaczających je chwastów.
Rośliny mogą mieć kilka modyfikacji naraz, chociażby HT+Bt. To zresztą dominujący wariant w USA, gdzie taki rodzaj GMO stanowi ponad 90 procent wszystkich upraw kukurydzy i bawełny.
OK, znamy trzy rodzaje modyfikacji. Ale jakie rośliny mogą je mieć, jak bardzo nasza żywność jest zależna od upraw GMO? W tym miejscu przedstawiam wykres. Można się zdziwić.
Spośród tych roślin:
-
soja, wbrew dowcipkom o pewnym rodzaju mężczyzn, nie jest szczególnie częstym pokarmem człowieka. Idzie głównie na paszę.
No, może czasem bywa składnikiem żywności mocno przetworzonej (jeśli coś ma w składzie „emulgator: lecytyna”, to chodzi właśnie o lecytynę sojową).
- kukurydza (maize) idzie na biopaliwa i paszę. W żywności może się trafiać jako syrop glukozowo-fruktozowy.
- bawełna – do produkcji ubrań, podpasek, innych akcesoriów. Nie do jedzenia.
- rzepak (canola) – można pomyśleć, że na olej. Ale ma wiele innych zastosowań, a zadziwiająco duża część idzie na biopaliwa.
Nazwa canola nie jest głównym angielskim określeniem na rzepak – ta pierwotna nazwa to rapeseed.
Ale że niektórym się zapewne kojarzyło, to odmianie zawierającej mniej kwasów odświeżono również nazwę. To skrót od Canada Oil Low Acid.
A skoro już jesteśmy przy rzepaku na paliwa – podobno jego popularyzacja w Czechach (odmiany zwykłej, nie GMO) wiązała się z dość kontrowersyjnymi działaniami premiera Andreja Babisa.
Widzimy, że to GMO jakoś nieszczególnie nas karmi – chyba że opieramy dietę na batonikach i syropie glukozowo-fruktozowym. Albo jesteśmy trzodą chlewną.
A gdzie tutaj bazy wielu dań – zboża na chleb i makaron, ziemniaki, ryż? I gdzie nasze prawilne GMO? Złoty ryż, bakłażan Bt, papaja odporna na wirusa, zboże odporne na suszę? Odpowiedź: w tym jednym procencie u góry. Kategoria „pozostałe”.
Nie kłócę się z zaletami wspomnianych roślin, ale spójrzmy prawdzie w oczy. Są niszowe na tle reszty. Znaczna większość GMO kończy jako pasza dla zwierząt, materiał na ciuchy albo paliwo dla silników. Przemysłowa masówka.
Jeśli już trafia do żywności, to raczej do tej przetworzonej, nieszczególnie fajnej na dłuższą metę.
Siłka Darwina, czyli nabywanie odporności
Gwiazdą tego wpisu będzie pojęcie odporności organizmów.
W naszym przypadku będzie o chwastach, ale samo pojęcie jest znacznie ogólniejsze – odnosi się między innymi do bakterii oraz antybiotyków.
Nabywanie odporności przebiega następująco:
- Chcemy się pozbyć jakiejś grupy organizmów, więc stosujemy środek, który je zabije.
- Środek zrobi swoje. Ale, jeśli jego dawka nie była powyżej wszelkiej tolerancji, niektóre osobniki ją przeżyją.
- Te wytrzymałe niedobitki krzyżują się ze sobą, a swojemu potomstwu przekazują tę wytrzymałość.
- Jeśli sytuacja będzie się powtarzać, pozostaną tylko jednostki odporne. Mnożą się i odtwarzają populację. Nasz środek staje się na nie niewystarczający.
Wielkie, jednolite obszary upraw i hodowli przemysłowych tworzą wymarzone warunki ku nabywaniu odporności. Rośnie szansa, że odporny niedobitek skrzyżuje się z kimś podobnym sobie, a nie słabszym, kto „rozcieńczyłby” odporne geny.
Takie miejsca są jak swoista „siłka Darwina” – sztucznie stworzona przestrzeń sprzyjająca wzrostowi krzepy.
A co to oznacza dla ludzi? Ano to, że z czasem trzeba podkręcić metody walki. Więcej pryskać. Albo mieszać opryski. Albo tworzyć strefy buforowe, niepryskane, służące rozwojowi słabszych chwastów.
W każdym razie obietnice wielkich zysków przy niskich kosztach nieraz potrafią nagle wyparować, a rolnicy zderzają się z rzeczywistością. Rolnictwo przemysłowe stoi na kruchych podstawach.
Kwestia odporności dotyczy zarówno pestycydów naturalnie wytwarzanych (rośliny Bt), jak i syntetycznych (które są kuszącym wyjściem, gdy mamy rośliny Roundup Ready).
Uzupełniliśmy podstawy, więc czas przejść dalej, do kontrowersji.
Rośliny Bt i niespełnione obietnice
Przenieśmy się na chwilę do Indii. To kraj mocno rolniczy – jeszcze w 2015 roku opierało się na tym ponad 50% ich gospodarki. A przy tym bardzo biedny.
Pierwszą rośliną GMO wprowadzoną w Indiach (i bodajże do teraz jedyną legalną) była bawełna Bt. Wytwarzająca naturalne środki owadobójcze pozwalające zabijać uciążliwe ćmy. Wprowadzono ją w 2002 roku.
Ludzie poszli na całość. W ciągu trzech lat odsetek bawełny Bt wzrósł z 12 do ponad 90 procent upraw. W tym czasie olewano nasiona klasyczne.
Problem w tym, że interes okazał się mniej opłacalny niż obiecywano. Właściwości owadobójcze nowej rośliny, na początku świetne, z czasem się wyczerpywały. Zadziałała „siłka Darwina”, owady wykształciły wspomnianą wcześniej odporność.
Zależność od nowych nasion trudno było odwrócić, a wymagania rosły.
Konkretniej? Jak podaje Reuters, w 2006 roku (gdy bawełna Bt jeszcze radziła sobie świetnie), rolnicy zużywali około 0,5 kg środków owadobójczych na hektar. Do roku 2015 ta ilość urosła do 1,2 kg. Podwoiło się również zużycie nawozów na polach bawełny.
Niektórzy twierdzą, że bankructwa wywołane postawieniem na bawełnę Bt były jedną z przyczyn fali samobójstw. Szczerze mówiąc, jestem sceptyczny wobec tych zarzutów. Gdyby rolników nie zawodził własny kraj, to jeden nieudany interes nie byłby końcem wszystkiego.
Ale czy można przyjąć założenie łagodniejsze – że przez wady produktu i brak przejrzystych informacji o ryzyku klienci Monsanto dokonali niekorzystnego zakupu? Moim zdaniem tak.
Poza tym jest jeszcze jeden fakt, za który akurat Monsanto ponosi winę. Jeszcze do niego wrócimy.
Kwestia zwiększonych oprysków
Wokół Roundupu (najpopularniejszego środka chwastobójczego od Monsanto) oraz glifosatu (jego składnika aktywnego, obecnego też w cudzych produktach) krąży sporo kontrowersji. Opisywałem je dwa wpisy temu. Ale przeciwstawia się im argument:
Gdyby zakazać Roundupu, to rolnicy zaczną używać znacznie gorszych herbicydów.
Groźne słowa. Łatwo je znaleźć na różnych stronach, blogach naukowych, w komentarzach.
Problem? Te gorsze herbicydy przyszły również do tych, którzy nie planowali Roundupu zakazywać. Ale po kolei.
Koncern Bayer zaczyna jedną ze swoich reklam od słów Weeds are getting harder to fight than ever („walka z chwastami jest trudniejsza niż kiedykolwiek”). Paradoksalnie to ich produkty mogą być temu współwinne.
Pamiętacie sprawę siłki Darwina? Rolnicy pryskają pola, żeby pozbyć się niechcianych organizmów. Przeżywają tylko te najodporniejsze, a potem są dla nich problemem. Tak było i będzie.
A teraz dorzucamy do mieszanki rośliny RR, które można pryskać do woli. Obietnica? Będziemy pryskać mniej, ale skuteczniej (czekając na dogodniejszy moment). Rzeczywistość? Pryskamy coraz więcej, a efekty coraz mizerniejsze.
W dyskusjach widuję argument: „Przecież rolnicy płacą za ten środek. Nikomu nie zależy na tym, żeby zużywać go więcej”.
Istotnie, pewnie nie mają z pryskania jakiejś wielkiej frajdy. Ale jak myślicie – co zrobią, widząc że chwasty przetrwały pierwszy oprysk (bo nabywają odporności) i wyprzedzają w wyścigu po słońce rośliny uprawne? Oczywiście puszczą kolejną porcję. Czyli jednak pryskają więcej.
A teraz czas na konkrety zamiast gdybania. Jak podaje artykuł z 2016 roku, zużycie glifosatu na świecie wzrosło 15-krotnie od czasu wprowadzenia roślin RR.
Ale może źle to interpretuję? Może większe zużycie wynika tylko z tego, że jest coraz więcej upraw, świat się rozwija?
Chciałbym. Ale krótki zarys sytuacji, przedstawiony w 2015 roku przez doktoranta z Harvardu w oparciu o dane Departamentu Rolnictwa, stawia konkretniejsze oskarżenie.
Gdyby nigdy nie wprowadzono roślin Roundup Ready, to światowe zużycie pestycydów byłoby o ok. 174 mln kg mniejsze. A to było siedem lat temu.
Ale może gdyby nie RR, to zamiast Roundupu leciałyby jeszcze gorsze rzeczy?
Tylko że i tak lecą. W miarę pojawiania się coraz odporniejszych chwastów, do łask wróciły te mocniejsze, wcześniej odstawione pestycydy. Roundup jest używany oprócz nich, a nie zamiast nich.
Ale może chociaż ta dodatkowa ilość pestycydów zostaje na polu, z dala od ludzi?
Chciałbym. Ale kto czytał poprzedni wpis, ten już się chyba domyśla ciągu dalszego.
Nawet w Europie – gdzie roślin RR nie ma, a jedynym źródłem glifosatu jest oprysk przed zasiewem i desykacja zbóż – wciąż znajdziemy go w próbkach żywności i moczu.
W USA, krainie Roundup Ready, jest go jeszcze więcej. Badanie z 2017 r., opublikowane w Journal of the American Medical Association, wykazało sześciokrotny wzrost ekspozycji Amerykanów na glifosat (od czasu wprowadzenia upraw RR).
Ale może to manipulacja danymi? A malutka liczba razy sześć to nadal malutka liczba?
Nie jest mała. W tym (2022) roku glifosat wykryto w 80% próbek moczu zbadanych w USA.
Jedyną pociechą, jaka nam zostaje, są zapewnienia o nieszkodliwości glifosatu. Bo to, że jako Amerykanie mielibyśmy ten boski nektar w sobie, jest raczej pewne.
Kto ponosi winę?
Na chwilę wcielę się w adwokata diabła.
Czy można obwiniać Monsanto o to, że szkodniki się uodparniają? Tak przecież działa natura. Oni tylko sprzedają produkty. A rolnicy mogliby przecież stosować inne metody oprócz pestycydów. Choćby przeznaczać część pól na inne uprawy, żeby pogorszyć chwastom warunki.
Problem w tym, że Monsanto aktywnie zniechęcało do innych metod albo traktowało je po łebkach.
Wspominałem wcześniej o Indiach i o tym, że uprawy Bt tylko na początku były piękne. Nieszczęśliwy wypadek? Może tak, gdyby nie było w tym winy Monsanto.
Przepisy indyjskie narzucały, żeby do każdej paczki nasion Bt dodawać pewien odsetek nasion zwykłych; dzięki temu owady odporne mieszałyby się z nieodpornymi („wychowanymi” na zwykłych roślinach).
Jednak te zwykłe nasiona od Monsanto nie spełniały wymogów – były strasznie dziadowskie, do tego ich odsetek okazywał się mniejszy niż powinien. W takich warunkach trudno było zahamować ewolucję owadów. Wydatki rosły.
W USA, choć panel doradczy agencji EPA zalecał stosowanie na polach 50% roślin bez cechy Bt, agencja pod naciskiem producentów nasion obniżyła ten wymóg do 20%. Jednocześnie Monsanto bagatelizowało w komunikatach doniesienia o wykształcaniu się odporności.
Podobną nonszalancję wykazywali w przypadku cechy odporności na herbicydy.
Jeśli tylko jakiejś roślinie dało się ją nadać, to ją dodawali. Co więcej, w późniejszych odmianach czysta modyfikacja Bt, przeciw owadom, poszła w odstawkę. Zaczęły dominować Bt+HT (Roundup Ready).
Wyobraźmy sobie, że jakiemuś rolnikowi zależy głównie na ochronie przed owadami. Ale skoro musi w tym celu kupować nasiona z cechą Roundup Ready, to jak myślimy – jaki herbicyd do tego weźmie?
Pewnym sposobem na pokonanie odpornych szkodników jest płodozmian, czyli uprawianie co sezon innych roślin, albo rotacja herbicydów. Dzięki temu chwasty miałyby mniej stabilne środowisko i nie byłyby w stanie tak łatwo się uodparniać.
Ale to obejmowałoby mniejsze zużycie produktów Monsanto. Zatem nie polubili tych metod i twierdzili w swoich materiałach reklamowych, że ich skuteczność jest niska, a rozwiązaniem jest stosowanie większych dawek Roundupu (tutaj oryginalny artykuł z archiwum).
W każdym razie, czyja wina by to nie była, rośliny RR zdecydowanie nie ograniczyły pryskania.
Powstaje błędne koło. Szkodniki coraz odporniejsze, więc pryskamy więcej. Więcej pryskamy, więc szkodniki coraz odporniejsze. Po przekroczeniu pewnego progu Roundup kompletnie traci urok i przychodzi czas na powrót do mocniejszych pestycydów. Takich jak…
Dikamba
Ten herbicyd produkuje Monsanto (pod marką XtendiMax), ale nie tylko – tworzy go również koncern BASF (marka Engenia). Dikamba w żadnym razie nie jest nowa, powstała w latach 60. Ale wróciła do łask niedawno, przez wspomniane problemy z odpornością.
A problem z samą dikambą? Była bardzo lotna. Po oprysku potrafiła odlecieć nawet kilka kilometrów w dal, lądując na cudzych polach.
Gdyby był to oprysk na początku sezonu – gdy jeszcze nic nie rośnie, a na polu są tylko chwasty – to jeszcze pół biedy. Nasza latająca dikamba załatwiłaby jedynie nasze chwasty. I chwasty sąsiada. I parę dzikich roślin. No ale z nich nie ma zysku, więc chill.
Ale Monsanto, lubiąc zestawy, wzbogaciło ofertę o odpowiednie rośliny HT, oznaczane jako XtendiFlex. Bawełnę Dicamba Ready, odporną na dikambę. Potem dołączyła do niej również soja DR.
Te rośliny można było opryskiwać dikambą również podczas dojrzewania.
Zapewne wyobrażamy sobie czarny scenariusz, nieprawdaż? Wokół już całkiem spore rośliny, wszystko się rozwija. Ale chwasty tłamszą nasze uprawy DR, więc je opryskujemy. A że dikamba lubi latać, to ginie wszystko wokół.
Monsanto też to sobie wyobrażało, bo opracowali równolegle nową odmianę preparatu XtendiMax. O lepszej „przyczepności”, żeby nie odlatywał tak daleko.
Problem zażegnany? Nie. Bo wypuścili odporne rośliny na rynek, zanim dotarł tam stabilniejszy preparat. Rolnikom zakomunikowali, że jak najbardziej mogą kupować nasiona DR, ale niech traktują je jak zwykłą odmianę i nie opryskują.
Efektu możecie się domyślać. Nabywcy roślin DR nie czekali i użyli starej dikamby w szczycie sezonu, na dojrzałych roślinach DR. Ich uprawy przeżyły, sąsiedzkie oberwały.
Nieszczęśliwy, jednorazowy wypadek? W końcu rok później już weszła obiecana, mniej „ulotna” formuła.
Z tym „wypadkiem” bym nie przesadzał. Wewnętrzne maile ujawniły, że ludzie z BASF i Monsanto wszystko przewidzieli. Policzyli, ile zapewne czeka ich pozwów związanych z odlatującą dikambą. W Excelach im wyszło, że i tak się to opłaci. Więc wprowadzili ją na rynek.
Coroczna destrukcja?
Nie dość, że nie wypadek, to jeszcze nie jednorazowy. Bowiem nowy, bardziej przyczepny XtendiMax nadal miał w sobie wanderlust. Umiał czasem odlatywać i powodować szkody.
Monsanto wyjaśniało to słabym przeszkoleniem rolników i niewłaściwymi dyszami w opryskiwaczach. Jednocześnie instrukcja korzystania z preparatu zawierała szereg bardzo precyzyjnych wymagań.
Być może są uzasadnione, ja tam nie wiem. Ale na pewno utrudniają wskazanie koncernu jako winnego, jeśli coś pójdzie nie tak. „Nasz środek jest bez zarzutu. To oni nie umieją czytać instrukcji”.
Przykład z życia znajdziemy choćby na Facebooku, pod jednym z postów DEKALB Asgrow Southern Illinois chwalącym Xtendimax:
Stan Arkansas, szczególnie dotknięty efektami dikamby, całkowicie zakazał jej stosowania. Monsanto w odpowiedzi zapewne poczuło gniew. I pozwało stan, domagając się cofnięcia zakazu. Ale sądy odrzuciły ich pozew.
A tymczasem efekty stosowania dikamby można było odczuć we wszelkich możliwych gałęziach rolnictwa:
-
Zniszczyła wielki sad brzoskwiniowy.
Jego właściciel wywalczył w sądzie odszkodowanie w wysokości 265 mln dolarów.
Wbrew prawnikom twórców dikamby, którzy utrzymywali, że gorsze zbiory wynikały ze zjawisk pogodowych. -
Winiarzom z Teksasu zepsuło nawet do 90 procent upraw winogron.
To o tyle dotkliwe, że w przeciwieństwie do wielu innych odmian nie mogą tak po prostu posadzić nowych roślin i cieszyć się winogronami rok później. Ich uprawa i dojrzewanie to procesy długotrwałe.
-
Pszczelarz z Arkansas miał dwa razy mniejsze zbiory miodu.
-
Producenci nasion Stine Seed Company od kilku lat tracą poletka testowe z soją. Modyfikowaną pod kątem odporności na herbicydy – ale niestety nie na dikambę.
-
W samym 2021 roku do EPA, agencji ochrony środowiska, wpłynęło ponad 3500 zgłoszeń o szkodach (a ta liczba zwykle jest zaniżona w porównaniu z rzeczywistością).
Życie bywa przewrotne. „Karmienie świata” w wydaniu Monsanto to preparat chroniący rośliny przemysłowe, przeznaczone głównie na paszę. I zabijający inne rośliny wokół, bezpośrednio jadalne dla ludzi. Coś tu chyba nie gra
Pomijając wymierne efekty, warto też spojrzeć na ogólny efekt psychologiczny, jaki zapewne spowodowała dikamba. Wprowadzała podziały, podobnie jak wcześniej groźba oskarżeń o roślinne piractwo. „Jeśli nie używasz odpornych roślin od Monsanto, to coś ci się stanie”. Albo „ten sąsiad, dupek od GMO, niszczy moje uprawy”.
Tylko że tym razem ryzyko było większe niż siepacze grożący pozwami. Sąsiedzki oprysk może zdziesiątkować twoje rośliny, odebrać źródło dochodu. A jeśli masz takie, których uodpornić się nie da, to chyba pozostaje wyprowadzka. Jakaś korpofarma zapewne chętnie przejmie twoją działkę, żeby uprawiać tam masówkę.
Niezamierzony efekt? Monsanto nie zależy na podziałach? Niestety, jeśli spojrzymy na historię ekspansji ich roślin RR, można mieć wątpliwości.
Poza tym w materiałach instruktażowych dla swoich sprzedawców wprost pisali (film na YT), żeby przedstawiać ochronę przed dikambą sąsiadów jako argument za kupnem nasion DR.
Wisienką na torcie może być fakt, że dikamba doprowadziła nawet pośrednio do śmierci.
Pewien rolnik, któremu zniszczyło uprawy, poszedł się wykłócać o swoje. Znaleziono go martwego, z raną postrzałową. Zarzuty postawiono pracownikowi sąsiedniej farmy. Tego zgonu nie znajdziemy zapewne w prognozach z Excela.
Ale może ostateczne pokonanie chwastów było warte poświęceń?
Niestety, raczej nie zostały pokonane. Jeśli wierzyć niektórym relacjom, pojawiają się superchwasty odporne i na glifosat, i na dikambę.
Jaki będzie następny herbicyd w kolejce?
Podsumowanie
W tym wpisie zobaczyliśmy, że sprawy pestycydów i roślin GMO wydają się niestety nierozerwalne. Mamy wprawdzie odmiany, w których modyfikacje prowadzą do poprawienia naturalnych cech… Ale lwia część biznesu opiera się na odporności na opryski.
Nie wiem, co myślicie na temat samych roślin GMO, i szczerze mówiąc nie planuję w żaden sposób tych poglądów zmieniać. Osobiście nie wierzę, żeby wprost szkodziły zdrowiu.
Ale proponuję w ogóle tu odejść od kwestii wpływu na zdrowie. O ile ma ona jakieś odniesienie do pestycydów, tak przy nasionach blednie (moim zdaniem) na tle innych spraw.
Spraw takich jak działanie głównie pod interes działu chemicznego. To patologia wszystkich wielkich korporacji od chemii rolnej, nie tylko samego Monsanto. Jak widzieliśmy, w przypadku dikamby jechali z BASF-em na jednym wózku.
Dlaczego tyle firm od roślin GMO tworzy jednocześnie chemię rolniczą? Dlaczego w ofercie najczęstsze są rośliny „lubiące się” z opryskami?
Obawiam się, że biotechnologia jest dla tych firm jedynie dodatkiem, nakładką. Na siłę dopasowaną do głównego modelu biznesowego, utrzymywanego od lat, opartego na sprzedaży pestycydów.
Te korporacje nie dążą do innowacji, nowych i fajnych GMO. Nawet jeśli głośno mówią coś innego. Najpewniejszym sposobem na zysk jest dla nich ładowanie pieniędzy w propagandę i działania lobbystyczne. Więc to robią. Skupiają się na wprowadzaniu tych samych produktów do coraz to nowych krajów. Żeby inwestorów z Wall Street ucieszyły wzrosty.
Jeśli wynajdą jakąś roślinę, to nie powinna godzić w ich produkty chemiczne. Najlepiej, żeby wręcz je promowała.
A te fajne GMO, o lepszych naturalnych właściwościach? Można parę wyhodować dla PR-u. Ale ogólnie to kosztuje, jest ryzyko. Nie opłaca się.
Możemy tylko pomarzyć – co by było, gdyby firma nie mogła trzymać jednocześnie tych dwóch działów? Gdyby były firmy od pestycydów, zmuszone konkurować ich skutecznością i poziomem przebadania? Oraz osobne firmy od GMO, konkurujące jakością i przydatnością odmian?
Szerszy kontekst
A druga, ogólniejsza sprawa – korporacje absolutnie uwielbiają regularne, przewidywalne strumienie gotówki. Łatwiej im wtedy mieć wszystko pod kontrolą. Sprzedać potencjalnym inwestorom bajeczki o stabilnym i nieskończonym wzroście.
Aby zyskać tę regularność, często sięgają po wszelkie formy uzależnienia od siebie konsumentów. Żeby ci ciągle wracali po więcej.
Takie przypadki znajdziemy w każdej branży.
- Coraz częstsze odchodzenie od jednorazowych licencji.
Zamiast tego mamy usługi subskrypcyjne (patrz: Adobe).
- Wymuszenie naprawy tylko w firmowych serwisach.
Przykłady: John Deere od traktorów, maszyny do lodów z McDonalda.
- …A czasem sprawienie, żeby te naprawy były dość częste.
Znamy to jako planowane postarzanie produktów (ang. planned obsolence).
- Przemilczanie faktu, że walory produktu są niemożliwe do utrzymania.
Przykładem Google Maps, które oferowało firmom opcję osadzania i personalizacji map. Za bajecznie niską cenę. Ale kiedy więksi gracze się od nich uzależnili, to bajka się skończyła i nastąpiła drastyczna podwyżka tych cen.
Sprzedawanie środków chemicznych i nasion w zestawach. Wymuszanie corocznych zakupów. Reklamowanie się skutecznością, która okaże się nietrwała. A wtedy oferowanie nowych, mocniejszych preparatów.
Jeśli pominąć branżę, to wiele działań Monsanto jest taką korporacyjną klasyką.
Choć niechlubnie się wyróżniali pod pewnymi względami, dopuśćmy też niepokojącą możliwość.
To nie tak, że są jedyną czy też najgorszą organizacją o skłonnościach socjopatycznych.
Może po prostu inni lepiej się ukrywają.
A teraz, kiedy już poznaliśmy Monsanto nieco lepiej, zapraszam do kolejnego wpisu. Tym razem bardziej w stylu tego bloga. Będą skrypty i analizowanie powiązań.
Spojrzymy na działalność internetową Monsanto oraz paru innych koncernów, bezpardonową walkę z krytykami i kontrolowanie narracji na swój temat. W sposób, jakiego nie powstydziłyby się farmy trolli.
Źródła obrazków
- Baner z doliną we mgle (widoczny w przypadku udostępniania na mediach społecznościowych) – Pexels, przeróbki moje.
- Memy z piesełami z internetów.
- Komunikat o nieskuteczności z pierwszej serii gier Pokémon (Red, Blue, Green).
- Nagrobki, krople – Emojipedia.
- Grafika z roślinami – Flaticon. Kukurydza i oset autorstwa Freepik.
Gerald
How does this help us that have damaged beans