Jakiś czas temu miała miejsce aferka w Urugwaju. Przez susze zaczęło brakować wody pitnej. W trybie awaryjnym rząd nakazał rozcieńczać jej zapasy wodą słoną i dostarczać taką miksturę do ust ludzi.
W międzyczasie centrum danych Google’a miało zapewnione spore zapasy wody słodkiej. Najwyższej klasy. Bo nieco lepiej dogadali się z rządem.

Ale to wszystko tylko punkt wyjścia. Ten wpis nie będzie o Google’u.
Na fali tej aferki odkurzyłem notatki na temat innej, starszej sprawy. Też z Ameryki Południowej, tyle że z Boliwii. Też dotyczącej wody.

To historia tak zwanych Wojen Wodnych w mieście Cochabamba. Zdarzenia, które stało się między innymi inspiracją dla fabuły Quantum of Solace, jednego z filmów o Jamesie Bondzie.

W okolicach 2000 roku Bechtel, koncern od wielkich projektów budowlanych, położył tam łapę na miejskich zapasach wody pitnej. Co doprowadziło do protestów i walk. Rząd, w obronie zawartej umowy, nakazał pacyfikację własnych obywateli.

W tym wpisie spojrzymy na to wydarzenie, umieszczając je w szerszym kontekście. Wyjdzie krótki przegląd ciemnych stron świata, może nie każdemu znanych.
Zapraszam do lektury!

Grafika komputerowa pokazująca pustynię i szkielet leżący na pierwszym planie. W tle widać wielką fontannę wody oraz umieszczone na niej logo firmy Bechtel

Źródło: fontanna i logo Bechtela z Wikimedia Commons; ekran końca gry z „Fallouta” (pierwszej części).

Spis treści

Bechtel od wielkich kontraktów

Poznajmy główną korporację tego wpisu! To równocześnie jej debiut na łamach tego bloga.

Bechtel (czyt. bektel) to firma amerykańska założona w Kalifornii. Jej początki sięgają 1898 roku. Niejaki Warren Bechtel pracował przy budowie linii kolejowych. Z czasem założył własną działalność, a ta się rozrosła.

Po tylu latach firma nadal pozostaje w rękach rodziny, obecnym prezesem jest Brendan Bechtel. Ale trochę jej się urosło. Według Engineering News-Record jest drugą największą firmą budowlaną w USA.

A wiemy, jak to w budowlance bywa, nieprawdaż? Przekręty, afery, opóźnione płatności…
A czasem trafia się też przysłowiowa firma szwagra. Nieco lepiej ustawiona niż reszta. Dostająca lukratywne kontrakty, podczas gdy konkurenci są odrzucani. Dziwnym trafem.

Raz mamy polski urząd gminy i firmę lokalną, należącą do szwagra naczelnika.
Innym razem amerykańską administrację i korpo od megaprojektów – bo Bechtel jest mocno powiązany z politykami. Do tego stopnia, że niektórzy mówią o „otwartych drzwiach” między nimi a rządem.

Różnica skali, ale pewne rzeczy są zadziwiająco podobne.

Bechtel nie był oczywiście jedyną amerykańską „firmą szwagra”. Można tak nazwać również Monsanto, opisane już na tym blogu.
Sądy odrzucały pozwy przeciwko Wielkiemu M. Gdy jakiś kraj chciał się im postawić, to protestowali ambasadorzy USA. Dane pomocne przy ekspansji zdobywało dla nich Blackwater – wielka organizacja najemników, innym razem wynajęta przez rząd USA do brudnej roboty w Iraku.

Inne spółki, nawet giełdowi giganci, mogą pomarzyć o takich wpływach. Swoją drogą Bechtela nie ma na giełdzie. Tylko wybrani mogą zyskać kawałek tego tortu.
Wniosek? Na amerykańskim wolnym rynku wszystkie firmy mają równe szanse… Ale niektóre jakby równiejsze.

Bank Światowy i MFW od chwilówek

Bechtel miał mocne polityczne plecy, ale do Boliwii nie wkroczył tak po prostu, sam z siebie.
Prywatyzacja była częścią większej inicjatywy, zaplanowanej ponad głowami zwykłych Boliwijczyków. W latach 80. ich rząd dogadał się z dwiema organizacjami:

  1. Międzynarodowym Funduszem Walutowym,
  2. Bankiem Światowym.

A czym jest Bank Światowy?
Ktoś mógłby sobie pomyśleć – skoro mamy takie coś jak banki „dla ludzi”, a nad nimi bank centralny (jak polski NBP)… to może to jakiś bank międzynarodowy, sterujący bankami innych krajów?

Nie do końca. Choć nazwa brzmi dostojnie, ta instytucja nie posiada oficjalnych narzędzi do sterowania gospodarką. Nie może tak po prostu powiedzieć: „światowy wskaźnik XYZ ma wynieść wartość V”.
Posiada jednak spore pieniądze, które może rozdawać krajom wedle uznania. A to z kolei umożliwia sterowanie pośrednie. Analogicznie z MFW, choć tutaj nazwa nie budzi aż takich skojarzeń z bankami centralnymi.

Po ludzku – Bank Światowy i MFW są jak pożyczki „chwilówki”, tylko że dla krajów.

Często działają ramię w ramię. Bo wchodzą do akcji w tych samych przypadkach.
Tak jak przy prawdziwych chwilówkach – czasem czyjaś sytuacja jest tak kiepska, że ostrożniejsze banki by nie pożyczyły pieniędzy. Ale firmy od chwilówek mają większą tolerancję ryzyka.

„W twoim kraju panuje chaos, żaden inwestor by ci nie powierzył kasy. Ale my możemy”.

Tyle że takie pożyczki nigdy nie są bezinteresowne.
Co często widnieje na cyrografie, jaki podsuwają do podpisania te organizacje? Deklaracja, że w zamian za pieniądze biedny kraj musi otworzyć swój rynek na zagraniczne firmy.
Również swoje kluczowe sektory. Również to, co dawało mu niezależność. Koniec z ochroną autonomii. Ale cóż, bankrut nie może wybrzydzać.

Boliwia za namową Banku oddała prywatnym firmom swoje linie lotnicze i kolejowe, kopalnie, elektrownie. Kolejnym etapem było ich błękitne złoto. Woda.

Kilka frontów wojny o wodę

Niejedna firma miała chrapkę na boliwijską wodę. Kiedy dostały swoją szansę, w całej Boliwii rozpoczęło się kilka równoległych sporów.

W rejonie La Paz wodę próbowała prywatyzować firma Suez, korpo z Francji. Życie ludzi w czasach tego konfliktu pokazuje dokument Water Rising (YouTube).

Zaś w południowych rejonach mamy ciekawy wątek koncernów górniczych oraz wyprowadzania wody do Chile. Opisała go stronka narconews.com. A że zrobili to ciekawie, to jemu również poświęcę kilka akapitów.

W Boliwii powstała organizacja COBOREH. Jej zadaniem było gospodarowanie zasobami wodnymi. W tym wodą z Potosi. Południowego rejonu kraju, graniczącego z Chile.

Były różne pomysły, co z wodą zrobić. Ale prywatne firmy górnicze miały następujący – wyprowadzić ją poza granice kraju. Do Chile, żeby zasilała tamtejsze kopalnie miedzi.

Pomysł ten promował wśród polityków niejaki McFarren. Obywatel Boliwii i USA. Zatrudniony na etat jako dziennikarz Associated Press.
Po godzinach zmieniał się w lobbystę. Pokazywał przedstawicielom boliwijskiego senatu prezentacje, prognozował zyski z inwestycji. Kusił, aż ulegną.

Slajd pokazujący wykres słupkowy, obrazujący zyski w pięciu kolejnych latach. z każdym kolejnym rokiem słupki są coraz wyższe. Podpis obok mówi, że to wartości dla różnych przepustowości rurociągu.

Źródło: zarchiwizowana prezentacja.

Plany obejmowały budowę rurociągu. W kolejnych etapach zwiększaliby jego przepustowość. Aż wyprowadzałby do Chile 3000 litrów na sekundę.
Dla porównania – wszystkie rurociągi doprowadzające wodę do dużego miasta Cochabamba, o którym zaraz będzie, miały przepustowość 780 litrów na sekundę.

Dziennikarz twierdził, że działa pro bono i nikt mu nie płaci za promowanie rurociągu.
Ale nie ukrywał, że projekt miał obejmować wydzielenie funduszy na rozwój kultury. Po które już mogłaby sięgnąć jego własna fundacja, Quispus.

Efekt tych działań? W 2001 roku, czyli już po walkach w Cochabambie, uchwalono nowe prawo. Umożliwiające eksport wody poza granice kraju.

A co do walk… Ten sam McFarren, już w roli dziennikarza, jakoś nieszczególnie je nagłaśniał. Na szczęście byli inni. To dzięki nim świat poznał obraz zdarzeń.
Czas, żebyśmy my również go poznali.

Wojny wodne w Cochabambie

Źródła

Przejrzystą oś czasu mamy rozpisaną na stronie PBS Frontline. To na niej będę się opierał tam, gdzie nie podaję źródeł.
Artykuł po polsku znajdziemy na stronie woda.edu.
Jeśli ktoś woli formę filmową, to na YouTubie znajdzie wywiad z uczestniczką zdarzeń (po angielsku).

Konflikt miał miejsce na przełomie lat 1999 i 2000. Jego strefą była Cochabamba – kilkusettysięczne miasto w centralnej części kraju.

Mapka pokazująca fragment Ameryki Południowej. Boliwia jest wyróżniona jaśniejszym kolorem niż reszta, a na mieście Cochabamba umieszczona jest zielona pinezka.

Źródło: OpenStreetMap. Drobna edycja moja.

Gospodarka wodna w tym mieście była w opłakanym stanie. Dziurawe rury, podkradanie wody…
W takich warunkach oddanie wodociągów w ręce jakiegoś prywatnego przedsiębiorstwa wydawało się całkiem sensowne. Motywowane chęcią ograniczenia strat, siłą rzeczy musiałoby usprawnić system.

Ogłoszono zatem przetarg. Wystartowała i wygrała jedna firma. Konsorcjum Aguas del Tunari (dosł. Wody Tunari; zapewne od nazwy okolicznego pasma górskiego) – tymczasowy sojusz kilku dużych, niezależnych spółek.

Była tam firma Edison. Hiszpańska Abengoa. Duża boliwijska Petrovich y Doria Medina. Ale większościowe udziały (55%) miało International Water, w połowie własność Bechtela. Choć sami temu zaprzeczają, można ich uznać za twarz przedsięwzięcia.

Prezydent Banzer dogadał się z firmą. Na tym etapie głosy protestu były ciche i nieliczne. Obejmowały co najwyżej ludzi przewidujących, czym skończy się dla miasta ta umowa. Słysząc ich protesty za oknem, prezydent ponoć powiedział kpiąco, że „przywykł do takich dźwięków”.

Kontrakt dawał Wodom Tunari wyłączne prawo do obsługi miejskich wodociągów. Przez czterdzieści lat. Ale nie wytrzymali nawet roku.

Włączamy wyższe ceny

Bechtel miał infrastrukturę, miał wyłączność, nie miał konkurencji. Żyć nie umierać!
Kolejnym logicznym krokiem wydawało się zyskanie przychylności miejscowych. Może jakieś wyczekiwane poprawki na początek?
Problem w tym, że dla niektórych korpo przemyślenia kończą się na „wyłączność”.

Bechtel od razu podniósł ceny wody. A po miesiącu jeszcze raz. Ta przeznaczona dla mieszkańców zdrożała dwu- albo trzykrotnie. Dla ludzi zarabiających w przeliczeniu 2 dolary dziennie woda stanowiłaby od teraz blisko jedną piątą ich pensji.

Bechtel nie miał konkurencji, jeśli chodzi o firmy. Ale w przypadku wody konkurentem jest sama natura. Jeśli korporacja dokręca śrubę, to może czas gromadzić deszczówkę i kopać studnie, zamiast od nich kupować?

Problem w tym, że w tym samym czasie weszły krajowe przepisy ograniczające możliwość czerpania wody i czyniące ją własnością państwa. Pozyskiwanie jej spoza systemu narażało ludzi na surowe kary.

Bechtel w oficjalnych komunikatach twierdził później, że ta sprawa była niezależna od niego. Ale fakt pozostał faktem. Nie można zdobywać samodzielnie, trzeba od firmy. A ta ma wysokie ceny.

Ludzie postawieni pod ścianą zaczęli protestować. W ten sposób rozpoczęła się Wojna Wodna.

Protesty

Początki były względnie spokojne. Zawiązała się organizacja La Coordinadora i zorganizowała 4 lutego „przejęcie placu miejskiego”. Pokojowy protest. Na początku brali w nim udział głównie rolnicy i biedniejsi mieszkańcy, bardziej dotknięci podwyżkami.

Na miejsce przybyły zmilitaryzowane oddziały policji z La Paz. Nie pozwalali ludziom przejść, użyli przemocy. Traktowali tłum gazem łzawiącym. To przelało czarę goryczy i do protestów dołączyło znacznie więcej mieszkańców. Plac miejski pozostał epicentrum zmagań.

Rząd wydawał się ulegać, ogłosił że będzie renegocjował kontrakt. Sprawy przycichły. Ale w marcu wciąż nic nie ruszało się z miejsca, niezadowolenie ludzi rosło.
Zaczęli nieoficjalne zbieranie podpisów. Wolontariusze zbierali wyniki ankiet. Zawierających trzy pytania:

  • czy ankietowani chcą zmian w prawie dotyczącym wody;
  • czy chcą, żeby Bechtel opuścił kraj;
  • czy chcą powrotu wody w ręce spółek publicznych.

96-98 procent było na tak we wszystkich kwestiach. Ale rząd i tak powiedział, że kontraktu nie zerwie.

Protesty się nasiliły, objęły obszary poza Cochabambą. Dochodziło do licznych starć ludzi z policją.

Mieszkańcy byli kreatywni. Uzyskali dostęp do dzwonów kościelnych i obwiązali je sznurami, robiąc z nich prowizoryczny system ostrzegawczy. Gdy zbliżała się policja, to ktoś od razu dzwonił na alarm.

W kwietniu do mieszkańców doszły pogłoski, że rząd planuje wysłać regularną, uzbrojoną armię. Zaczęli zastanawiać się nad zaopatrzeniem się w broń i obaleniem całego rządu.

Kolaż złożony z kilku zdjęć. Na pierwszym planie widać kilka osób zrywających billboard z napisem Aguas del Tunari. Inne zdjęcie pokazuje grupę policjantów idących w stronę tłumu ludności cywilnej. Jeszcze inne grupę ludzi z flagą Boliwii i chmurami gazu w tle. Ostatnie pokazuje wywieszony transparent z napisem 'El Agua es nuestra, carajo'.

El agua es nuestra, carajo. Hasło protestujących, oznaczające „woda jest nasza, do cholery”.
Źródło: post Fundación Abril z 11 marca 2023 r.

8 kwietnia zginął 17-letni Victor Hugo Daza. Trafiony kulą w twarz, kiedy jeden kapitan się zirytował i puścił serię w tłum.
Ze względu na młody wiek stał się ikoną tego konfliktu. Oprócz niego zginęło jeszcze kilka osób, a ponad 170 zostało rannych.

Ale ich walka nie była daremna. 10 kwietnia rząd się ugiął i wypowiedział Bechtelowi umowę. Wodociągi wróciły w ręce państwowych firm. Dziadowskich, ale przynajmniej tańszych niż ćwierć pensji. Jak wiadomo, lepszy wróbel w garści.

Finał w sądzie

Bechtel zapewne poczuł się urażony całą sytuacją. Bo jak to tak – miał zarabiać na wodzie, ale go przegonili i nie zarabia. Korporacja wykonała dość karkołomny myk, wykorzystując istnienie porozumienia międzynarodowego między Holandią a Boliwią.

W ramach tego porozumienia istniała możliwość, że firmy z jednego kraju mogą pozwać drugi kraj, jeśli w ich odczuciu stawia im sztuczne ograniczenia (np. Holandia faworyzuje własne produkty, a boliwijskich nie dopuszcza).

Takie pozwy rozstrzygać miał międzynarodowy sąd arbitrażowy. Ustanowiony przez Bank Światowy.

Bechtel był na wskroś amerykański, ale założył filię w Holandii. Twierdząc, że robi to jako holenderska firma, zaczął domagać się odszkodowania – 25 milionów dolarów od Boliwii. Nie tylko za poniesione straty, ale również za niezrealizowane zyski.

Sąd miał obradować za zamkniętymi drzwiami. Ponad trzysta organizacji społecznych zwróciło się z prośbą o dopuszczenie ich do udziału w posiedzeniach, ale im odmówiono.

Sprawa toczyła się latami. Ostatecznie Boliwia nie musiała płacić Bechtelowi. Pod jednym warunkiem – że wydadzą oficjalne oświadczenie zwalniające firmę ze wszelkiej odpowiedzialności za zerwanie umowy.

Na własnej stronie Bechtel opisał swoją wersję zdarzeń. W której twierdzą, że podwyżka cen była konieczna, ceny i tak były porównywalne z innymi miastami, a poza tym to tak kształtowali stawki, żeby faworyzować najbiedniejszych.

Ocenę pozostawiam Wam.

Dalsze losy Bechtela

Po wygnaniu Bechtela mieszkańcy Cochabamby wrócili do swojej dziadowskiej, ale przynajmniej dostępnej infrastruktury.

Sam Bechtel stracił kontrakt w Kalifornii, również mający się sprowadzać do prywatnego zarządzania siecią wodociągów. Niewykluczone, że ich potencjalnych partnerów biznesowych odstraszył przebieg spraw z Boliwii.

Ale pokonany gigant mógł znaleźć pocieszenie w innej pracy. W końcu kiedy jest się złotą rączką – i firmą szwagra – nie ma co narzekać na brak zleceń.

W 2003 roku dostali kontrakt na odbudowę infrastruktury w Iraku. Nieco zniszczonym po tym, jak USA go najechało i obaliło dyktatora Saddama Husajna, twierdząc że trzyma broń masowego rażenia.
Kontrakt przyznała Bechtelowi organizacja USAID. Za zamkniętymi drzwiami, więc konkurencji nie było. Jak mówi pewien kongresmen:

Przybywa dowodów na to, że faworyzowani podwykonawcy, jak Halliburton i Bechtel, dostawali lukratywne zlecenia kosztowne dla podatników, ale nieprzynoszące szczególnych efektów

Tłumaczenie moje.

W tym samym roku dostali kontrakt na budowę autostrady w Rumunii. Po dziesięciu latach (i zbudowaniu zaledwie 15%) wycofali się. Ale zapłatę za zrobiony odcinek i tak otrzymali.

Później budowali autostradę w Kosowie. Kraj został do tego nakłoniony przez ichniejszego ambasadora USA, projekt kosztował majątek. Po zakończeniu prac mało kto korzystał z autostrady. Zaś ambasador znalazł w Bechtelu zatrudnienie.

I tak życie się toczyło, projektów było więcej. Niektóre zapewne udane.
A z tych całkiem nowych? Bechtel rozpoczął niedawno zlecenie w Polsce. Budowę krajowej elektrowni atomowej do spółki z firmą Westinghouse.

Na Twitterze z dumą ogłosił to ambasador USA w Polsce, premier, a także sam Bechtel. Językiem z grubsza przypominającym polszczyznę.

Tweet użytkownika Bechtel Corporation, pokazujący grupę uśmiechniętych osób w kamizelkach odblaskowych. Opis mówi, że budowa elektrowni atomowej będzie się wiązała z miejscami pracy dla Polaków

Źródło: tweet Bechtela (gdyby nie działało, można zmienić nitter.cz na twitter.com).

Od strony merytorycznej wybór partnera skrytykował choćby portal Wysokie Napięcie, zajmujący się energetyką.

Amerykanie nie chcieli się dostosować do polskiego programu, wiec program dostosował się do Amerykanów, (…). Zabrakło transparentności, a chodzi przecież o ponad 100 mld zł z kieszeni podatników.

Artykuł odnosi się wyłącznie do tej konkretnej oferty, korzystniejszych alternatyw oraz niejasnych kryteriów, na bazie których ją wybrano. Nie do dawnych dziejów Bechtela.

Ale może obawy są niepotrzebne? Może Bechtel się zmienił i teraz jest dobry?

Może.

Szerszy kontekst

Sprawa wokół prywatyzacji wody pokazuje nam trochę ciekawych, niesprawiedliwych mechanizmów świata. Warto je znać, żeby nie dać się wciągnąć w interpretacje spiskowe.

  • Organizacje, które oficjalnie wspierają finansowo biedne państwa, nie są dobrymi misiami.

    Robią to za cenę ich suwerenności. Warunkiem pomocy jest otwarcie się na wielkie, zagraniczne firmy. Które ochoczo potem przyjadą kolonizować rozbudowywać.

  • Niektóre firmy mogą więcej. Zwłaszcza jeśli lubią się z politykami.
  • Słowa „ambasador” i „akwizytor” podobnie się zaczynają i kończą.
  • Sądy arbitrażowe to narzędzie pozwalające korporacjom pozywać państwa, gdy coś im się nie spodoba.

    Unia Europejska kiedyś prawie się wkopała w umowę z USA, zwaną TTIP. Jednym z jej warunków było właśnie ustanowienie takiego sądu. Innym – wpuszczenie na rynek produktów, w których specjalizowało się Monsanto. „Firma szwagra”.

  • Rządy czasem lubią korporacje bardziej niz obywateli.

Przypadek Boliwii jest jednak promykiem nadziei. Pokazuje, że opór i walka mają sens.
Nawet kiedy masz tylko parę dolarów pensji i możesz stracić nawet to.
Nawet gdy własny rząd najchętniej by cię wymazał, bo przeszkadzasz w biznesie.
Nawet gdy nie widać nadziei przez chmury gazu łzawiącego.

One w końcu się rozwieją.