“You'll own nothing” 2 – fakty
Wpis z serii Cyfrowy feudalizm
W poprzednim wpisie z tej serii trochę pośmieszkowałem z teorii sugerującej, że słowa „You’ll own nothing” oznaczają, że spiskujące elity z World Economic Forum chcą nas pozbawić własności.
Jednak napisałem też, że centralizacja i monopole to realne zagrożenie. Tyle że ze strony wielu mniejszych graczy, a nie jednej organizacji. W tym wpisie rozwijam tę myśl.
Zapraszam na przegląd zjawisk, które stopniowo odbierają nam wpływ na otaczający świat.
Wpis jest długi, ale składa się z kilku dość niezależnych fragmentów. Możecie czytać je na raty i w dowolnej kolejności.
Spis treści
- Przenoszenie wszystkiego do chmury
- DRM
- Blokowanie dostępu do wiedzy
- Zależność od cudzych usług
- Walka z prawem do naprawy
- Podsumowanie
Przenoszenie wszystkiego do chmury
Na początek: czym jest ta cała tajemnicza „chmura”?
To proste: kiedy mówimy, że coś jest „w chmurze”, to znaczy że nie jest na naszym urządzeniu, tylko na cudzym serwerze.
Takie rozwiązanie wydaje się przydatne, jeśli chodzi o backupy. Na swoim dysku nie mamy miejsca, więc trzymamy na cudzym. W dodatku, gdybyśmy zmieniali urządzenie, możemy zrobić synchronizację i zgrać wszystko na nowe.
Oczywiście może to być szkodliwe dla prywatności, jeśli firma udostępniająca dysk lubi zaglądać w dane. Ale w tym wpisie skupiam się na własności. Dla niej backupy są niegroźne, bo zachowujemy kontrolę nad danymi.
Jest jednak wiele innych rzeczy, które kiedyś trzymaliśmy u siebie, a teraz są wepchnięte w sieć. I może się to nawet wydawać wygodne. Do czasu, kiedy coś po stronie firmy się nie zmieni i nas tego nie pozbawi.
Pierwszy przykład: Google. Można u nich przechowywać mnóstwo różnych rzeczy (maile, zdjęcia, pliki na Dysku). Ilości opcji dorównuje tylko ilość przypadków, kiedy nagle zmieniali zasady gry:
-
Pod koniec 2020 roku zakończyli możliwość darmowego, nieograniczonego przechowywania zdjęć.
Wcześniej ilość była nieograniczona, o ile zgadzaliśmy się na kompresowanie. Teraz wszystko liczy się do łącznego limitu 15 GB, potem jest płatne.
-
Często przycinają swoją ofertę. Przykładem może być Reader, który pozwalał w przystępny sposób śledzić wiadomości na świecie.
Google zresztą ogólnie ma w zwyczaju eksperymentować z mnóstwem projektów i ucinać te, które się nie przyjęły. Stronka Killed by Google zbiera takie przypadki.
Od roku 2006 Google „zabiło” 227 projektów. To średnio 1,3 projektu na miesiąc.
Jeśli wychylamy się poza kluczowe usługi, to relacja z Google’em przypomina ruletkę. Nigdy nie wiadomo, czy ograniczeniu lub unicestwieniu nie ulegnie coś, czemu poświęciliśmy czas i siły.
Innym przykładem spychania wszystkiego do chmury są platformy streamingowe, począwszy od Netflixa.
Kiedyś były wypożyczalnie kaset VHS (zresztą sam Netflix tym się parał). Teraz? Mamy dostęp do filmów z dowolnego miejsca, dowolnego urządzenia, całą rodziną, z jednego źródła. Wygoda ogromna.
Ale Netflix jest kolosem na glinianych nogach. Ten artykuł pokazuje kilka niepokojących statystyk z końca 2019 roku:
- Aż 63% filmów to treści na licencji. Czyli Netflix nie jest właścicielem i może używać ich tylko dopóty, dopóki jest dogadany z twórcami.
- A to dogadanie kosztuje. W 2019 r. zapłacił m.in. 100 mln dolarów za licencję na „Przyjaciół”. Rok wcześniej trzy razy mniej.
- Inne platformy również mają dość pośrednika i same wchodzą na rynek. Disney otworzył własną platformę streamingową Disney+. A że jest właścicielem mnóstwa marek, to odbierze Netflixowi pokaźny kawałek tortu.
Netflix pewnie nie upadnie (obecny tryb zdalnego życia mu sprzyja), ale jest spora szansa, że lubiane przez Was filmy na licencji wyparują i znajdą się na innych platformach. Nigdy nie były Wasze. I, jak się okazuje, nigdy nie były również Netflixa.
Streaming to nie tylko filmy, to również muzyka i inne pliki audio. Ikoną takiej działalności jest Spotify.
Zajmuje się głównie muzyką, ale ja skupię się na podcastach, żeby pokazać inne zjawisko.
Spotify zawarł umowę na 100 mln dolarów z podcastowym gigantem, Joe Roganem, który wcześniej prowadził kanał na YouTubie. Jego tematem były wywiady z różnymi postaciami. Czasem kontrowersyjnymi, czasem radykalnymi.
Jednym z warunków umowy było zamknięcie kanału na YouTubie i przejście wyłącznie na Spotify.
Ale okazało się, że nie wszystko przeszło. Spotify usunęło również część wywiadów z osobami, które im się nie podobały. Rogan nie protestował.
Aktualizacja: według najnowszych informacji Spotify usuwa na bieżąco. Łącznie 42 wywiady, z czego niektóre zawierały tylko pojedyncze niezręczne żarty.
Nie będę oceniał samych rozmówców Rogana, a wywiadów nie słuchałem. Ale mamy tu czarno na białym: może dochodzić do sytuacji, w której treści znikają przez nacisk ze strony urażonych osób i żadnej ze stron umowy nie zależy na ich przywróceniu.
Gdyby nie było osób archiwizujących te podcasty, to przepadłyby bezpowrotnie. Bo nigdy nie były nasze.
Było o rozrywce, to teraz trochę o pracy. Bo ją również ostro spycha się do chmury.
Adobe kiedyś wypuszczało programy na komputer, takie jak słynny Photoshop. Wszystkie zdjęcia trzymało się po swojej stronie. Obecnie udostępniają już tylko platformę online, na zasadzie subskrypcji.
Co może pójść nie tak? Ano może się zdarzyć, że przez błąd Adobe fotografowie stracą tysiące zdjęć przechowywanych w ich chmurze.
Zbieranych przez lata, potrzebnych do pracy, czasem kupowanych za pieniądze.
Te przykłady nie motywują. Ba, zachęcają wręcz, żeby nie ufać platformom i co pewien czas odkładać sobie pliki na własnym dysku, na później.
Problem w tym, że platformy czasem aktywnie nam blokują taką możliwość. Na przykład przez DRM.
DRM
Ogólnie DRM (Digital Rights Management) odnosi się do wszelkich technicznych zabezpieczeń, które pozwalają ograniczyć korzystanie z produktów do sposobów określonych przez producenta.
Zacznijmy od tego, jak to wygląda w przypadku plików komputerowych. W uproszczeniu: pliki chronione DRM-em są zaszyfrowane. Żeby je odtworzyć, musimy mieć po swojej stronie program-dekoder, który zamienia je w czytelną postać.
Jednym z takich „dekoderów” jest Widevine. Rzekomo przyjęty jako otwarty standard w sieci (w kontrowersyjnych okolicznościach). Ale w praktyce kontrolowany przez Google.
Pewien autor stworzył przeglądarkę o nazwie Metastream. Na bazie Chromium, czyli darmowego silnika stworzonego przez Google. Żeby jego przeglądarka mogła odtwarzać (legalnie!) chronione filmy, m.in. od Netflixa, potrzebował od Google jeszcze licencji na Widevine.
Zwrócił się do nich z prośbą. Czekał cztery miesiące. Dostał odpowiedź odmowną. Nie mogąc odtwarzać filmów od Netflixa, musiał zrezygnować ze stworzenia przeglądarki.
Nie był zresztą jedyną osobą mającą kłopoty z Google’em.
Chcecie stworzyć własną przeglądarkę? Ależ śmiało! To wolny rynek, a nie jakiś monopol.
…Ale chcecie, żeby Netflix na niej działał? Musicie mieć moduł DRM.
Nie dostaniecie go od Google? Macie pecha.
Netflix nie uzna innego modułu DRM? Peszek.
Bez Netflixa ludzie nie uznają Waszej przeglądarki? Peszek.
Uważny obserwator może się zastanowić: czy takie zabezpieczenia mogą w ogóle być skuteczne w przypadku filmów?
Przecież w którymś momencie komputer musi je odszyfrować, żeby mogły się wyświetlić na ekranie! Czy nie wystarczy ich wtedy automatycznie kopiować? Albo zrobić screena?
Okazuje się, że nie. Producenci procesorów i kart graficznych, tacy jak Intel, dogadali się z producentami filmów. Nie jesteście w stanie nic zrobić, bo w momencie włączenia DRM‑a Wasz własny procesor Was wyklucza i mówi „To ja tu rządzę”.
Jednocześnie, dodając taki tryb, podarowali hakerom potencjalną furtkę. Jeśli ci raz odkryją jakieś luki w zabezpieczeniach, to nie będzie się ich dało załatać zwykłymi programami. Bo system operacyjny stoi w hierarchii niżej niż firmware (samo „serce” maszyny) i nie ma na niego wpływu.
Czy warto było odbierać użytkownikom kontrolę nad sprzętem w zamian za obłaskawienie gigantów streamingowych? Wiele wskazuje na to, że nie – kto chce, to i tak złamie zabezpieczenia.
DRM oczywiście dotyczy nie tylko komputerów. Znajdziemy te zabezpieczenia w różnych niespodziewanych miejscach:
-
Ekspresy do kawy firmy Keurig przyjmowały tylko oficjalne firmowe kubeczki. Do zwyczajnych nie nalewały kawy.
Wymuskana odpowiedź firmy:
It’s critical for performance and safety reasons that our new system includes this technology. For those of you who currently own our K-Cup or Vue systems today, we are so happy to have you as part of our family.
- Drukarki Hewlett Packard wykrywają, czy na pewno używamy kartridży kupionych od nich.
- Nowoczesne kuwety dla kotów wymagają do działania roztworu czyszczącego od producenta.
- I wiele, wiele innych przypadków.
Gdzie jedni widzą ograniczenia, inni widzą możliwości. „To może poczytam coś o tym? Założę własną małą firmę i zrobię podobny produkt, ale bez DRM‑a”?
Niestety wiedza również potrafi być zastrzeżona dla wybranych. Są organizacje, które pilnują jej skuteczniej niż wszelkie moduły DRM.
Blokowanie dostępu do wiedzy
To w żadnym razie nie jest nowe, ale dokłada swoją cegiełkę do budowy barier.
Mówi się nieraz górnolotnie, że nauka jest dorobkiem całej ludzkości. Wśród badaczy znajdzie się wielu, którzy chętnie by udostępnili owoce swojej pracy szerszej publiczności.
Nawet gdyby nie robili tego z potrzeb serca, to mogłaby ich przekonać obietnica sławy. W tym świecie bowiem prestiż opiera się na cytowaniach i rozpoznawalności.
Ale co zrobić, kiedy ktoś staje na drodze swobodnego przepływu informacji? Przechwytuje je, chomikuje i każe sobie za nie płacić? Albo, co gorsza, każe płacić naukowcom za możliwość udostępniania ich światu za darmo?
Tak działają wielkie korpo-wydawnictwa naukowe takie jak Elsevier:
Researchers could become trapped in a relationship with Elsevier in which they are the service and content providers, the product and the consumer.
Wydawnictwo jest właścicielem prestiżowych publikacji. Masz ambicje, chcesz zaistnieć w świecie nauki? Nie obędzie się bez czytania artykułów „z linii frontu”. A te kosztują. Np. ponad 30 dolarów za jednego PDF-a.
Eliminuje to hobbystów chcących się dokształcić. Ale może uczelnie udźwignęłyby te koszty? W końcu nie muszą kupować po jednym pliku, mogą zapłacić za opcję nieograniczonego dostępu. I są finansowane z pieniędzy podatników (nic to, że ci sami podatnicy nie mają potem dostępu do efektów prac naukowców).
Jeśli Twoja uczelnia do biednych nie należy, to jakoś uzyskujesz przez nią dostęp, czytasz, tworzysz coś własnego. No ale jest presja, żeby wydać w prestiżowym piśmie. Kto ma prestiż? Publikacje dużych wydawnictw.
Wysyłasz im zatem swój artykuł, podpisując lojalkę. A oni go biorą i zamykają w swoim skarbcu. Tak jak te, za które płaciłeś(-aś) na początku. Krąg się zamyka.
Podobnie – tyle że bardziej w biznesie, a nie nauce – jest ze standardami ISO i Polskimi Normami.
Ich zasada działania wydaje się fair. Fachowcy dogadują się w kwestii dobrych metod. Spisują to wszystko. A ktoś chcący zyskać porcję solidnej wiedzy może to kupić.
Tylko że ten obraz psuje presja na wyrobienie certyfikatów zgodności, jeśli chcemy się liczyć. A do tego potrzebujemy norm, żeby wiedzieć co robić.
Jak nazwać sytuację, kiedy trzeba płacić kilkaset euro za jednego PDF-a, ale wystarczy wejść na strony estońskie, żeby było 10 razy taniej?
Albo kiedy jedna norma wymaga kilku innych do pełnego zrozumienia, o czym się dowiadujemy już po jej kupnie?
Albo kiedy normy się zmieniają i musimy ścigać ruchomy cel, kupując aktualizacje?
Nie ma też zmiłuj, jeśli chodzi o ludzi, którzy potrzebują tylko szczypty wiedzy z norm. Takich jak studenci albo tłumacze, potrzebujący dosłownie samych definicji lub nazw podrozdziałów. Nie; oni też muszą szukać tych kilku miejsc w skali kraju, w których da się zapoznać z normami.
Takie sztuczne bariery są jak podatki wobec sektora prywatnego. Niby nie są wymagane, ale bez nich wszyscy nas oleją. Więc płacimy dużym organizacjom za wiedzę, nawet jeśli jest prozaiczna, a nam zależy tylko na certyfikacie.
Świat komputerów jakoś potrafił stworzyć ruch open source. A kiedy sprawa dotyczy czegoś większego, firmy łączą się w konsorcja – takie jak World Wide Web Consortium albo Khronos. Udostępniają treść standardów za darmo. Bo to poprawia rynkową dynamikę, a na niej im wszystkim zależy.
Czemu inne branże nie pójdą w ich ślady? Nie zbuntują się, nie dogadają między sobą, nie opracują otwartych standardów? Chętni nadal by mogli kosić kasę za wystawianie certyfikatów. Za to sama wiedza byłaby powszechna.
Zmiana tego systemu to moim zdaniem jedna z tych ciekawych kwestii, które mogłyby pogodzić wolnorynkowców (bo mniej barier dla swobodnej działalności gospodarczej) ze zwolennikami wspólnej własności (bo wiedza jako dobro dzielone całej ludzkości).
Ale na razie status quo się trzyma, a mniejsze i większe organizacje dzielnie płacą możnowładcom „dobrowolną” daninę.
Zależność od cudzych usług
Załóżmy, że ambitni założyciele firmy jakoś pokonali barierę dostępu do wiedzy i sobie tę firmę założyli. Teraz czas wejść do internetu. Najpierw trzeba znaleźć partnerów, ktorzy pomogą przy infrastrukturze.
Choć na pozór jest pełno opcji, internet okazuje się niepokojąco scentralizowany. Wiele korpo korzysta tylko z usług innych korpo, a mniejsi gracze mają niewielkie znaczenie. Prowadzi to do powstawania węzłów, od których wszystko zależy.
Zacznę z grubej rury: od cyberataku na firmę Dyn. Pokazuje on, jak kruche są podstawy współczesnej infrastruktury. Atakujący celowo przeciążyli dużą ilością danych organizację zapewniającą coś w rodzaju ważnych „węzłów” dla ruchu internetowego.
Wskutek ataku na chwilę stały się niedostępne strony tytanów: Githuba, Netflixa, LinkedIna, PayPala…
Okazuje się, że kawał świata stał na cieniutkim filarze.
Najlepsze w tym wszystkim? Atak przeprowadzono z udziałem setek tysięcy zhakowanych urządzeń, takich jak kamery i lodówki.
Producenci często ustawiali w nich domyślne hasła. A trend ku łączeniu wszystkich urządzeń z szerokim internetem (w ramach tzw. IoT – Internet of Things) sprawił, że hakerzy mieli łatwy dostęp.
Gdybym miał coś wybrać jako największą przestrogę przed wpychaniem świata w internet, to wybrałbym tę sytuację. Bez dwóch zdań.
Nie potrzeba zresztą hakerów. Ponad pół roku temu w Cloudflare (zapewnia hosting, serwery itp.) przez pomyłkę przekierowali cały swój ruch w jedno miejsce, przez co sami się przeciążyli.
Mnóstwo stron przestało działać. Po analizie sytuacji okazało się, że jakieś pół internetu zależy od Cloudflare’a.
Infrastruktura to jedno. Ale firmy, podobnie jak zwykli cywile, często są zależne również od internetowych platform dużych graczy. Tak jak zwykli cywile, cenią sobie wygodę i niskie koszty.
I, tak jak cywile, potrafią się na tej zależności przejechać.
Przykład? Poleganie przez firmy na platformie Google. Kiedy w grudniu 2020 roku coś im się popsuło w uwierzytelnianiu i wiele osób straciło dostęp do kont i usług, to od razu zrobił się wzmożony ruch na korpo-grupkach i forach dyskusyjnych.
„Google nam w firmie padł i teraz nie mam co robić”.
Ale błędy się zdarzają, może nie ma co się tego czepiać. No to spójrzmy na świadomą zmianę warunków. Przykładem podwyżka cen Google Maps.
Na początku Mapy były darmowe – nie tylko dla użytkowników, ale również dla firm, które chętnie dodawały je do swoich stron, rozwijały wokół ich funkcji swój model biznesowy.
Nie było konkurencji, więc nikomu nie chciało się rozwijać alternatyw, wszystko stało na Mapsach. A te, kiedy już osiągnęły wysoki poziom uzależnienia od siebie, drastycznie zwiększyły ceny.
Na stronie gdziepolek.pl, startupu pomagającego znaleźć najbliższe apteki, opisują swoje przygody z nagłą zmianą cennika. Google, już po umocnieniu swojej pozycji i wyduszeniu konkurencji, 30-krotnie obniżyło limit bezpłatnych wyświetleń i 14-krotnie podniosło ceny po jego przekroczeniu. Gdzie tu zasada „ewolucja zamiast rewolucji”? Gdzie Po Lek zaczęli szukać na szybko nowego rozwiązania, wiele innych firm pewnie też. Ciężko zbudować coś stabilnego, kiedy Twój fundament żyje i może się ruszać.
Choć strona Gdzie Po Lek dość fajnie opisuje historię odejścia od Google Maps, mam do nich jedno zastrzeżenie. Zastanawiając się nad alternatywą, piszą:
„OpenStreetMap nie wypada bezpośrednio używać w serwisie komercyjnym”.
Z kolei o Apple Maps:
„chociaż chętnie mielibyśmy ikonę jabłuszka na naszych stronach, jest na razie w wersji beta”.
Może by ich to zdziwiło, ale OSM jak najbardziej jest wykorzystywane przez komercyjne firmy. W tym również przez Apple, które tak cenią.
Ba! Według danych Apple spośród firm ma największy wkład w powstawanie OSM (wykres poniżej).
O ile dobrze odczytałem poglądy autorów (Apple = cool, darmowe = dziadostwo), to może warto je zrewidować?
Choć współczesny internet bywa nazywany siecią, to jednak pod wieloma względami z siecią pajęczą przegrywa. Ta przede wszystkim jest odporna na przerwanie pojedynczych węzłów:
a spider’s web is organized to sacrifice local areas so that failure will not prevent the remaining web from functioning
A ludzki internet? Jak już wyżej napisałem, ma kilka kluczowych punktów. Zazwyczaj należących do dużych firm z USA.
Jeśli im się coś dzieje – albo lekko zmienią warunki – to mnóstwo mniejszych organizacji z całego świata przeżywa armageddon. Czy tak wygląda zdrowa sieć powiązań?
Powoli zbliżamy się do końca wpisu. Cała seria nazywa się „Cyfrowy feudalizm”. Jak feudalizm, to chłopi. Jak chłopi, to uprawa roli. Więc przejdźmy do rolnictwa.
Walka z prawem do naprawy
Było o rzeczach niematerialnych (programach i przepisach), więc na koniec trochę świata realnego. Chociaż pojawia się tu również wspomniany wcześniej DRM.
Mowa o traktorach firmy John Deere i walce tej firmy z prawem do swobodnej naprawy sprzętu.
Historię opisuje między innymi artykuł z Forbesa. A od pewnego czasu – również wpis z tego bloga.
Maszyny od Johna Deere’a były naszpikowane elektroniką. Bardzo wyczuloną – wystarczyło wykrycie jednego błędu, żeby urządzenie traciło prawie wszystkie funkcje i sygnalizowało, że czas iść do serwisu. A serwis był drogi: kilka tysięcy dolarów za naprawę wycenianą na kilkaset.
Rolnicy to obrotni ludzie i chętnie by to naprawili na własną rękę, tak jak to robili dawniej. Ale John Deere nie dawał im takiej możliwości. Elektronika w ich maszynach wykrywa nieautoryzowane części i odmawia działania. Naprawy tylko przez autoryzowane serwisy.
W związku z tym powstał ruch próbujący zmienić przepisy w taki sposób, żeby Deere musiał oferować w sprzedaży cały sprzęt potrzebny do niezależnych napraw.
Firma z całych sił z tym walczyła przez swoje grupy lobbingowe. Sugerując, że kiedy farmerom da się możliwość samodzielnego majstrowania przy programach, to od razu zwiększą poziom emisji albo narażą się na atak hakerski.
Kiedy to nie dawało efektów, to poszli na ugodę. Zaczną oferować części, ale niech ruch popierający prawa do naprawy wycofa się z wprowadzania nowych przepisów.
Jak się okazuje, nie dotrzymali umowy. W 2021 roku sprzedają narzędzia, ale te bez oprogramowania są bezużyteczne. A dealerzy nie sprzedają oprogramowania.
Ta sytuacja jest na swój sposób gorsza niż subskrypcje. Tam wprawdzie wypchnięcie wszystkiego do chmury odbiera nam dostęp do programu… ale przynajmniej płacimy mało, tylko za okres korzystania z usługi.
Tutaj zaś ludzie płacą miliony monet za te traktory. Licząc, że będą ich, tak jak każde inne narzędzia. Nie wiedząc, że producent nie planuje nigdy wypuszczać ich z rąk.
Fajnie obrazują to słowa Kyle’a Wiensa, założyciela serwisu naprawczego iFixit:
John Deere i General Motors chcą zniszczyć pojęcie własności. Jasne, płacimy za ich pojazdy. Ale nie są naszą własnością. (…) Traktor należy do Johna Deere’a, moi mili. Wy nim tylko jeździcie.
Jak się to skończyło? Amerykańscy rolnicy zaczęli pobierać pirackie wersje programów do diagnostyki traktora, stworzone przez Ukraińców. Dzięki nim mogą ominąć zabezpieczenia i odzyskać władzę nad traktorami, które wcześniej kupili.
Prawo do samodzielnej naprawy to zresztą temat-rzeka. Nie będę już rozwlekał tego wpisu. Ale na odchodnym tylko powiem, że Apple i niektórzy inni producenci elektroniki są pod tym względem jeszcze gorsi (lutowanie elementów do siebie, brak możliwości łatwego otwarcia obudowy, cyfrowe zabezpieczenia przed wymianą na inny element itp.).
Podsumowanie
Moim zdaniem przykłady z życia prawdziwego są nawet bardziej niepokojące niż ta cała teoria spiskowa, na której się wyżyłem w pierwszej części.
Gdyby to była jedna grupa knujących złoczyńców, to przynajmniej byłby jasny wróg.
A kiedy to całe mnóstwo firm – stopniowo umacniających swój udział, tworzących zamknięte platformy, uzależniających od siebie, może nawet mających dobre intencje (ale to rzadko) – opór wydaje się trudniejszy. Nie wiadomo nawet, na czym się skupić.
Ale jest jedno, co każdy może zrobić. Nie przywiązywać się. Nie twierdzić, że sprzęty od Apple, muzyka ze Spotify, drukarki od HP, traktory od Johna Deere’a to przyjaciele i styl życia. Nie. To tylko produkty i kiedyś nas opuszczą, kiedy ich twórcom zmienią się priorytety.
Inna rzecz: eksperymentować. Próbować czasem innych map, programu do edycji, innego komunikatora. Zapoznać się z programami do pobierania (polecam youtube-dl, działa również na wielu innych serwisach). Pobierać piosenki i filmy na dysk, na wypadek gdyby miały zniknąć z internetu. Wybierać tylko te platformy, które pozwalają nam pobrać nasze dane.
Poza tym: warto nie przyklaskiwać bucom i snobom wyśmiewającym cudzy świadomy wolontariat. Taki jak praca przy darmowych i publicznie dostępnych rozwiązaniach, takich jak OpenStreetMap.
OK, na daną chwilę mogą nie być dla nas praktyczne, rozumiem doskonale! Ale warto pamiętać, że każde z nich jest w stanie zyskać więcej współtwórców niż jakikolwiek zamknięty produkt. Czasem nawet pomoc od większych korpo.
Nie mówię tu o oporze dla zasady, bo ten może być ciężki (prosta sprawa: firma nie skorzysta z norm / licencji / platform / partnerstwa, to nie rozwinie skrzydeł).
Ale naprawdę nie trzeba się puszyć, gdakać „Noo, u nas to używamy rozwiązań od NAJLEPSZYCH firm. Prawie jak partnerstwo!”.
Zależność od gigantów to potencjalne ryzyko, a nie siła. Poza tym takie słowa są jak marketing szeptany. Umacniają organizacje, które jadą na prestiżu, a pod względem praktycznym są tylko zbędnymi pośrednikami.
To tyle na dziś, bo i tak był spory natłok informacji. Więcej w pozostałych wpisach z tej serii
Był to wpis z serii Cyfrowy feudalizm