Przyznam się, że ten wpis tak naprawdę nie powstał jako pierwszy, tylko jako piąty – ale uznałem, że coś takiego powinno pojawić się na początku, więc podrasowałem datę. Mea culpa.

Na blogu mam na tę chwilę głównie poradniki i sprawy bardziej prywatnościowe, z różnymi korpo niejako w tle. Ale od początku, jak zresztą napisałem w stopce, planowałem też wpisy bardziej krytyczne wobec rzeczywistości. Ten będzie pierwszym z nich.

To takie pobieżne omówienie czterech najważniejszych zjawisk, z którymi będę się mierzył na łamach bloga.

Porada

Tekst zawiera pełno odnośników do źródeł zewnętrznych. Ale to informacje uzupełniające, nie są potrzebne do zrozumienia całości. Możecie raz przewertować wpis, a potem wracać do tych, które Was zaciekawiły.
Poza tym każdą z czterech części wpisu można czytać niezależnie od innych. Odnośniki poniżej.

Spis treści

Sprzedawanie prywatności

Nie robię nic złego, nie mam nic do ukrycia.

To najczęstsze słowa osób, które kręcą głową na różne sprawy „prywatnościowe”. Równie często widuję mema:

Mem z dwoma panelami. Pierwszy podpisany jest 'Kiedy dowiadujesz się, że Facebook sprzedaje twoje  dane' i widać na nim, jak Kaczor Donald zaczyna podnosić się z łóżka. Drugi jest podpisany 'Ale przypominasz sobie, że są równie bezwartościowe jak całe twoje życie'. Pokazuje znów smacznie śpiącego Donalda.

Źródło: Demotywatory

Po co się ukrywać, utrudniać sobie życie? Jeśli żyjemy zwyczajnie, to nasze informacje są głównie bzdetami, nikomu się nie przydadzą.

Tak może być tu i teraz. Ale czy tak zostanie?

Żeby Was trochę postraszyć, zacznę z grubej rury. Takim klasycznym przykładem, który widziałem już w wielu dyskusjach o prywatności – sprawa holokaustu w Holandii.

Streszczając: holenderska administracja państwowa zbierała dokładne informacje na temat wyznania swojej ludności, rozmieszczenia różnych wspólnot itp. Kiedy naziści wkroczyli do kraju, przejęli te informacje i mieli położenie społeczności żydowskich jak na tacy. W 1939 r. w Holandii mieszkało ich ok. 140 000. Do 1945 r. zabito ponad 70% z nich.

Możliwe, że niewiele osób było przeciwnych gromadzeniu danych, póki były w rękach sensownych osób. W końcu to tylko statystyki zbiorcze. Ale kiedy właściciele się zmienili, przestało być wesoło.

To było dawno, a czasy się zmieniły? Mamy coś nowszego – ogromny wyciek danych z brazylijskiego ministerstwa zdrowia. Był tam komplet imion, nazwisk, adresów, numerów telefonów i danych medycznych ponad 240 milionów obywateli.

Jak widać, państwa nadal mają w zwyczaju masowo zbierać dane, a potem wypuszczać je z rąk. Tym razem na szczęście nie było ludobójstwa, ale podejrzewam że przypadki szantażu i stalkingu mogły się trafić.

Ale dobra, powie ktoś. Narzekam na coś, czego i tak się nie zmieni. Z państwami tak już jest, zbierają i ciężko coś na to poradzić. Raz jakiś lepszy minister załata luki, ale po nim przyjdzie gorszy i znów wycieknie.

Polemizowałbym, ale może faktycznie odejdźmy od danych rządowych.

Sektor prywatny wcale nie jest lepszy pod względem wycieków – polecam gorąco listę ponad 50 rekordowych.
Niektóre z nich dotknęły miliardów użytkowników (numer 2, Yahoo; bo numer 1 mówi o liczbie danych). Niektóre – znanych firm (LinkedIn, Facebook, Adobe…). Wyciekały dane zdrowotne, biometryczne, numery kart płatniczych, adresy

Kiedy oddajemy w ręce firmy swoje dane, wszystko przez pewien czas może iść stabilnie. Ale wystarczy jakaś zmiana systemu, nieuważni praktykanci, nagła sytuacja (np. awaryjna stronka do spraw Covida, robiona na szybko i podpięta pod bazę główną). I nagle wyciek gotowy.

Można nie podawać prawdziwych danych. Ale czasem jednak to na nas wymuszą – jak Fejsik, który może się wkurzyć i pytać o zdjęcie dowodu. Poza tym ciężko zapłacić, nie podając danych płatniczych :roll_eyes:

Nawet jeśli jesteśmy ostrożni i zostawiamy na pojedynczych stronach tylko urywki danych, i tak możemy wpaść. Przez łączenie danych z różnych baz (fajnie pokazane w artykule z Timesa). Robią to między innymi firmy profilujące nas w celach reklamowych.

Wszystko to może wydawać się przytłaczające. Ale nie warto odpuszczać! Myślę że nawet podstawowa wiedza o ochronie prywatności jest w stanie ułatwić życie.

Reklamy

Czemu mam walczyć z reklamami? Co mi szkodzi obejrzenie kilku obrazków czy banerów w internecie? Z czasem pewnie nauczę się je ignorować, tak jak bloki reklamowe w telewizji.

Problem w tym, że widoczny obrazek to tylko wierzchołek góry lodowej. W realiach internetowych reklamy potrafią być całkiem pokaźnymi pakietami.

Przykład? Stronka Web Sniffer, do sprawdzania jakie informacje wysyła przeglądarka. Bardzo minimalistyczna. Z jedną reklamą Google’a, która jest równie minimalistyczna i wygląda u mnie tak:

Prosta reklama z krótkim tekstem na szarym tle.

Nawet ciężko to nazwać obrazkiem. To bardziej fragment tekstu na szarym tle.
A jak wygląda lista wszystkich plików pobieranych po wejściu na tę stronę?

Długa lista elementów załadowanych po wejściu na stronę.

Jaka piękna i długa reklama A… Google’a.

Tylko pierwszy plik to wyświetlana strona – cała reszta to elementy reklamy.

Czym są te dodatkowe rzeczy? To różne czcionki, obrazki i skrypty. Wśród nich może takie, które weryfikują naszą tożsamość. Sprawdzają, czy jesteśmy tym samym użytkownikiem #004569, który według ich bazy ma określony wiek i zainteresowania. Znajdują pasujące do nas obrazki. Dodają zebrane informacje do naszej „teczki”.

Przetwarzanie tylu bzdetów trwa dość długo i obciąża nasz komputer. Dobrze to widać, kiedy korzystamy z dodatków do przeglądarki blokujących reklamy. Bez reklam wzrost szybkości bywa ogromny.

Aktualizacja 2023

W pierwszej wersji wpisu użyłem wobec dodatków nazwy ad blockery. Ale od tamtej pory doszedłem do wniosku, że może być myląca. Szukający jej internauci zapewne trafiliby na konkretne, mniej skuteczne dodatki o podobnej nazwie. Dlatego edytowałem tekst.

Co gorsza, czasem te gigabajty reklam są zupełnie bezużyteczne. Zdarzyło wam się, że po kupnie droższej rzeczy przez internet (laptop? kanapa?) pokazywało reklamy kolejnych, identycznych? Taak, na pewno tego właśnie nam trzeba… Autorzy reklam mogliby to dopracować, ale you’re basically getting spammed just in case.

Z innej beczki – może kojarzycie zjawisko clickbaitów – przykuwających wzrok nagłówków, umieszczanych nad linkami do stron? Jeśli nas zaciekawią, to czasem wchodzimy na stronę. Po czym nagłówek okazuje się wyolbrzymieniem, rzeczywistość jest prozaiczna, a my dostajemy po szczęce reklamami.

Oczywiście to właściciele stron zgotowali nam taki los, ale część winy ponosi cały ekosystem internetowy. Ludzie są coraz mniej skłonni do płacenia, inwestorzy chcą ekspansji, więc lepiej iść w masówkę i reklamy. A strona z reklamami zarobi tym więcej, im więcej osób ją wyświetli.

Wydawcy mają interes w tym, żeby dawać krzykliwe nagłówki i ściągać coraz więcej jednorazowych czytelników. W ten sposób metryki, liczba wyświetleń i kasa jakoś się zgadzają. A utrata reputacji na dłuższą metę? O tym się nie mówi.

No dobra, ktoś powie. Reklamy psują media, bywają ciężkie i niepotrzebne. Ale ktoś jednak za nie płaci, więc coś dają.

Coś pewnie tak. Ale relacje z firmami z branży reklamowej mają ciemną stronę. Czasem tworzy się sztuczny ruch. Żeby nabywcy reklam byli przekonani, że bez nich nie przetrwają. I płacili więcej niż reklama jest warta.

Głośny przykład? Niedawno Uber eksperymentował z wyłączaniem reklam, żeby pozbyć się takich, które pojawiały się w kontrowersyjnych miejscach. Przy okazji odkryli, że po zmniejszeniu wydatków reklamowych o 100 mln dolarów mieli tyle samo odwiedzających.

Wniosek? Firmy z branży reklamowej ich oszukiwały. Tworzyły sztuczny ruch, żeby lepiej wyglądać w statystykach.

Inny głośny przykład? Facebook zawyżał w statystykach oglądalność filmików na swojej stronie, ponieważ liczył średni czas oglądania tylko dla tych, które były dłużej wyświetlane. Za co potem zapłacił 40 mln dolarów firmom, które wystąpiły z pozwem zbiorowym.

Co gorsza, jego statystyki rozpoczęły cały masowy trend odchodzenia od tekstu na rzecz formatu wideo, również na innych stronach. Zwalniano copywriterów, ładowano kasę i czas w tworzenie filmów, „bo to przyszłość”… a przewidywana rewolucja nie nadeszła.

Podsumowując: nie, nie uważam współczesnych reklam za nieszkodliwe obrazki. Marnują pieniądze reklamodawców, naszą cierpliwość, dane mobilne, dane osobowe.

Jeśli jacyś lubiani przez nas twórcy tak zarabiają, to pewnie, można wyłączyć blokady. Ale jestem za tym, żeby domyślnie mieć włączone. Sygnalizować branży, że wolimy nieco inne reguły gry. W przeciwieństwie do sztucznej mody na wideo, wypromowanej przez Fejsa, taki sygnał byłby przynajmniej szczery.

Centralizacja i monopole

Jest taka mądrość giełdowa, mówiąca w wolnym tłumaczeniu „Nie trzymaj wszystkich jajek w jednej kobiałce”. Jest też powiedzenie o stawianiu wszystkiego na jedną kartę.

W każdym razie reguła jest dość uniwersalna – jeśli wszystko uzależniamy od jednej rzeczy, a coś się z nią stanie, to tracimy wszystko.

Mimo to, na pozór wbrew logice, wręczamy amerykańskim gigantom całe aspekty życia. Stereotypowe przykłady (bo mnie nie wszystko dotyczy): kontakty społeczne dajemy Facebookowi/WhatsAppowi, życie zawodowe LinkedInowi, uczuciowe Tinderowi, muzyczne Spotify’owi, filmowe Netflixowi, e-bookowe i zakupowe Amazonowi, luźne przemyślenia Twitterowi, pod względem sprzętu niektórzy oddają się Apple’owi.

Dlaczego dostają tak ważną rolę? Niektórzy odpowiadają na to „tak zdecydował rynek, więc tak ma być”.

…Tylko że zakładam, że ten często przywoływany rynek powinien obejmować wolność wyboru dla użytkowników i równe szanse dla firm. Duża konkurencja, niskie bariery, świadomi konsumenci. Tymczasem niektóre rzeczy się rozmijają z modelem konkurencji doskonałej.

Co do równych szans firm…

Obecni giganci rozwinęli się najczęściej wskutek zastrzyku finansowego od funduszy venture capital z USA. Zostali wyhaczeni spośród wielu obiecujących i napompowani kasą. Póki osiągają szybki wzrost, to kran z dolarami chlusta.

Takie firmy mogą sobie pozwolić na zatrudnianie kreatywnych księgowych, ubijanie konkurencji pozwami, matactwa i branie kar finansowych na klatę, jeśli ktoś je złapie. Nie grają na tych samych zasadach co inni.

Analogia: czy uznajemy wygrane sportowców, u których stwierdzi się stosowanie dopingu? Czy nadal „zwycięstwo to zwycięstwo, tak ma być”? To pytanie retoryczne.

A co do wolności wyboru…

Może ktoś powiedzieć „nie chcesz to nie używaj, proste”. To zasadniczo prawdziwe słowa, ale dużo spłycają. Wybór mamy zawsze, ale czasem jedna opcja jest tak niekorzystna, że w praktyce nie istnieje. Kiedy Facebook stał się jedynym miejscem spotkań i źródłem informacji, to „nie używaj” oznaczało, że nie będę brał udziału w życiu studenckim. Czy byłem na to gotów dla samej idei? Kiedyś nie.

Istnieje coś takiego jak efekt sieciowy. Kiedy w jednym miejscu zbiera się wiele osób, to strasznie ciężko stamtąd odejść.
Przykład: próbuję przekonać paru znajomych do alternatywnego komunikatora. Przez chwilę popiszemy, ale lwia część ich znajomych pozostaje na Messengerze. Nie chcąc dzielić czasu między dwie aplikacje, z czasem oni także wracają na Messengera. Na nowym komunikatorze zostaję sam.

Inna sprawa to syndrom FOMO (Fear of Missing Out). Obawa przed tym, że bez bieżącego sprawdzania internetu coś nas ominie. Według badań w postaci dość zaawansowanej występuje u 16% polskich internautów.

Kiedy w grę wchodzi regularne uzależnienie i presja społeczna, to gdzie tu wolność? Zwłaszcza jeśli dotyczy to osób, które dopiero kształtują osobowość?

W każdym razie, tymi czy innymi sztuczkami, firmy cementują swoją pozycję. Masowo korzystamy z ich internetowych platform.

Co się może stać, jeśli coś się popsuje lub nagle znajdziemy się w niełasce?

  • Apple jest królem centralizacji – aplikacje na iPhone’a można tworzyć tylko na komputerach Mac. I trzeba je pobierać przez ich oficjalną platformę. Załadowanie ich bocznymi kanałami wymagałoby niesłychanej gimnastyki, poza zasięgiem użytkowników.

    W praktyce oznacza to, że jeśli zbanują jakąś aplikację, to znika ona dla wszystkich użytkowników. Są takim cerberem pilnującym wstępu. I to dość nieprzewidywalnym. Usunęli na przykład aplikację, która pomagała się organizować protestującym w Hongkongu.

  • Branża Internet of Things, czyli urządzeń codziennego użytku połączonych w sieć, ma pełno swoich patologii – gadżetów wymagających stałego dostępu do internetu.

    Maszyny (i zamki do drzwi) przestające działać, bo padł serwer; lodówka Samsunga wyświetlająca komunikat o zmianach w polityce prywatności; żarówka zbierająca informacje… w IoT to codzienność. Dobrą kronikę tych spraw prowadzi na Twitterze Internet of Shit.

    Zdjęcie panelu na drzwiach lodówki wyświetlającego komunikat o polityce prywatności.

    Źródło: Twitter.

  • Microsoft zlikwidował swoją usługę związaną z e-bookami. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że użytkownicy dostali informację, że ich książki przestaną działać.

    To tak zwany DRM w akcji – pliki są szyfrowane i nie otworzymy ich, jeśli nie będzie synchronizacji między naszym urządzeniem a zewnętrznym serwerem. W tym modelu nie kupujemy książek, tylko licencję na ich czytanie przez pewien czas. Nigdy nie były nasze.

  • Adobe, firma tworząca wiele programów do obróbki grafiki, odcięła od usług Wenezuelę, ze względu na sankcje USA.

    Ludzie ze świata grafiki stworzyli swoisty kult produktów Adobe. „Tego używają profesjonaliści”, „Nie trzeba niczego innego”. Nie było większych zachęt do rozwijania otwartych alternatyw. Nawet kiedy Adobe zaczęło się coraz bardziej panoszyć, oferować subskrypcje zamiast jednorazowej opłaty, wymagać internetu. Wenezuelska branża graficzna szła za trendem, a teraz zapewne pluje sobie w brodę.

A to tylko niektóre przykłady. Centralizacja może uderzać w każdego. Stajemy się zależni od dobrobytu firm, ich relacji z władzami krajowymi, sytuacji geopolitycznej… Sama zależność to nic nowego, ale możliwość utraty wszystkiego z sekundy na sekundę – to już współczesna nówka.

Kiedy nic tak naprawdę nie jest nasze i wszystko wypożyczamy, to stajemy się zależni od cudzych fanaberii.

Amerykanizacja

Nie dość że centralizacja, to jeszcze najczęściej pod skrzydłami firm od Wujka Sama.

Może i korporacje o zasięgu międzynarodowym nie są szczególnie wierne żadnemu krajowi („kapitał nie ma narodowości” i te sprawy), ale wydaje mi się, że kraj pochodzenia jednak ma pewne znaczenie. Że narzuca ogólnego ducha produktu.

Spójrzmy na przykłady kilku rzeczy typowych dla Ameryki:

  • Kultura pracy silnie faworyzująca firmy.

    Nie chcę się wykłócać, czy to dobrze czy źle. Ale wszystkie poszlaki wskazują, że to pracownik musi się starać, a pracodawca może wybierać:

  • Przeciętny poziom wiedzy nie powala.

    Jeszcze do niedawna 14% populacji było analfabetami, a 40 milionów umiało czytać tylko na poziomie podstawowym.
    Jest też nienajlepiej, jeśli chodzi o poziom znajomości komputera i prywatności w sieci (np. tylko 29% ankietowanych wie, że WhatsApp i Instagram należą do Facebooka).

  • Niesłychanie silne podziały polityczne.

    62% osób ankietowanych osób boi się ujawniać swoje poglądy polityczne. Do tego duży odsetek osób uważających swoje poglądy za silnie liberalne/konserwatywne byłby gotów zwolnić z pracy osoby wspierające finansowo Trumpa/Bidena.

  • Internetowe lincze i działania na pokaz.

    Zjawiskiem typowo amerykańskim jest ostracyzm w internecie. Miał różne nazwy, ale aktualną angielską jest cancel culture („kultura unieważniania”). Polega na tym, że ludzie skrzykują się, np. przez Twittera, i wywierają presję na pracodawców, żeby usunęli niewygodne osoby. Albo w inny sposób uprzykrzają im życie.
    Artykuł z Forbesa pokazuje, jak groteskowe jest to w praktyce. Tłum nie patrzy na kontekst. Wykładowca użył chińskiego słowa, które trochę przypominało z brzmienia rasistowski wyraz, ale nie miało nic wspólnego z rasizmem. Oburzony tłum się na niego rzuca.
    Szkolny stróż użył obraźliwego słowa, cytując ucznia, który go obraził? Nie ma znaczenia, użył słowa.
    Innym razem grupa trolli z forum 4Chan wypromowała teorię, jakoby emoji z dłonią pokazującą znak OK było rasistowskie. Głupota? A jednak co najmniej jeden nieświadomy dostawca, który ułożył palce w podobny znak, został za ten gest zwolniony z pracy.
    Mimo wielu przykładów na jego szkodliwość, ostracyzm ma się dobrze. Twitterowi bojownicy nie muszą myśleć o faktycznej zmianie systemu, o złożonych sprawach. Wystarczy znaleźć coś, w czym jest choć cień kontrowersji i napuścić na to tłum. Wierząc, że się Czyni Dobro©.

  • Duże znaczenie prawników, ostrożność przed pozwami.

    Krążą głosy, że w USA każdy może swobodnie pozwać każdego. Nie będę tego weryfikował, ale fakt faktem, że prawnicy u nich silni – jest ich ponad milion, do tego 40 milionów pozwów na rok (przy 330 mln mieszkańców).
    Nawet ludzie na forach, tu głównie z grupy programistów i światka startupowego, często dodają do wypowiedzi akronim IANAL (I am not a lawyer) – żeby mieć asekurację i nie dostać od jakiegoś narwańca pozwem za udzielenie porady prawnej bez upoważnień.

To właśnie ta Ameryka, w której często dorastają założyciele wielkich firm. Kultura, w której raczej nie ma większej refleksji, a odejście od ostrożnych PR-owych działań kończy się pozwami albo nalotem tłumu z Twittera.

Teraz wyobraźmy sobie pewien cykl:

  1. W USA powstaje jakaś firma. Tworzy swój produkt, materiały reklamowe, buduje markę.

    Siłą rzeczy pod swoją amerykańską rzeczywistość – zgodnie z ich kulturą, dopasowując się do odpowiednio szerokiego grona odbiorców, upraszczając dość sporo, używając maksymalnie neutralnych materiałów.

  2. Firma dostaje dofinansowanie, np. od funduszy venture capital. Warunek: musi się rozwijać i wejść do innych krajów.
  3. Zasięgają porady, opłacają kogo trzeba i dostosowują się do zagranicy.

    Tyle że to dostosowanie to często działanie na szybko i zwykłe tłumaczenie treści. Jeśli coś zmienią, to zazwyczaj ograniczają, a nie poszerzają, jak na przykład Apple usuwające emoji z flagą Tajwanu na życzenie Chin.

  4. Wchodzą do innych krajów, w tym do Polski. Dzięki zapleczu finansowemu sprawnie zapełniają jakąś niszę, aż staną się niezastąpieni (patrz punkt o centralizacji).
  5. Stają się częścią życia codziennego. Co dzień stykamy się z designem i treściami dopasowanymi do Amerykanów.
  6. Stopniowo stajemy się jak Amerykanie.

Brzmi zbyt katastroficznie? Może. Ale spójrzmy na przykłady, kiedy Ameryka próbowała przenieść swoją rzeczywistość na grunt europejski.

Amerykańskie firmy – Amazon, Walmart i niektórzy producenci aut – zderzyli się już kiedyś z niemiecką kulturą pracy. Podejście z USA zakłada poświęcenie dla firmy, nadgodziny i zastępowalność personelu. Podejście z Niemiec zakłada 8 godzin pracy i do domu.

Coś od nas? Krakowska siedziba Sabre, firmy z USA, dała kiedyś do podpisania dość drakońskie umowy, które w praktyce nakazywały przez 2 lata być na zawołanie firmy, udzielać jej informacji o obecnym i planowanym zatrudnieniu, zgodzić się na inwigilację przez służbowego laptopa. Ku zdziwieniu HR-ów wybuchł mały skandal :roll_eyes:

Ju-Es-Ej próbuje wchodzić z łokciami i czasem się nadziewa na opór. Nawet gdy chodzi o sprawy prawne, gdzie jednak reguły są jasne i łatwiej ich skarcić.

Ale może aplikacje i usługi internetowe są mniej amerykańskie? Te Facebooki, Twittery i inne? W końcu nie gadamy tam z Amerykanami, tylko ze sobą.

Być może. Ale myślę, że jednak coś przesiąka. Jeśli nawet nie wciska się nam reklam baseballu czy Walmarta, to nadal w wielu tych produktach widać kompletną zachowawczość – jakby w obawie przed pozwami i twitterowym tłumem z USA.

Przykład? Facebook i wiele firm stosuje grafikę w stylu, który nazwę art de corpo. Jak mówią sami twórcy tego stylu:

oversized limbs and non-representational skin colors help them instantly achieve an universal feel

…Czyli chcemy trafić do jak najszerszej grupy, więc lecimy w abstrakcję. Zmyślone kolory skóry, nienaturalne proporcje. To mogło nawet być intrygujące na początku. Ale kiedy używa tego prawie każde większe korpo, to zupełnie traci wyraz.

Albo może kwestia emoji? Jak choćby ikony pistoletu, która kiedyś ukazywała prawdziwy pistolet. Ale później, w związku z – głównie amerykańskimi – kontrowersjami odnośnie posiadania broni, wszelkie duże firmy (Apple, Microsoft, Google, Twitter, Facebook) zastąpiły ikonę zabawkowym pistoletem na wodę.

Lista nazw firm oraz ikon emoji odpowiadających pistoletowi na ich platformach. Tylko dwie pokazują typowy pistolet, cała reszta to plastikowe pistolety na wodę.

Źródło: Emojipedia.

Z kolei emoji przedstawiające karabinek – związany z pięciobojem olimpijskim, a nie strzelaninami szkolnymi – zostało zablokowane już na starcie, ponoć przez Apple i Microsoft.

Debata nad legalnością broni to rzecz stricte amerykańska. A jednak oburzenie Amerykanów potrafi coś zablokować dla całego świata.

Ameryka daje głos każdemu. Ale niejedna osoba lubi wykorzystywać ten głos do wywierania presji i żądania różnych rzeczy. Które nie zawsze rozumie, ale które bardzo mocno czuje. Z tego względu, choć na świat jestem otwarty, proponuję jednak sceptyczne podejście wobec tego, co przybywa zza oceanu.

Podsumowanie

No to zakończyliśmy przelot po zagadnieniach. A to dopiero wierzchołek góry lodowej!

Jeśli ktoś się czuje przytłoczony, to powiem na pocieszenie, że ciężko nie być. Współczesny świat naprawdę jest dość pogmatwany. „Obyś żył w ciekawych czasach” to w końcu klątwa (choć może jednak nie chińska) :wink:

Nawet jeśli to trudne sprawy, myślę że warto poświęcić im trochę uwagi, bo mogą stopniowo zmieniać rzeczywistość. A jeśli będziemy wiedzieli, do czego to może zmierzać, to może nie zostaniemy zaskoczeni w przyszłości.

Na koniec słowo do ewentualnych sceptyków. Jeśli zastanawiacie się, czy jest sens sobie głowę zawracać tymi rzeczami, ochroną prywatności, unikaniem monopoli itp.

Odpowiem, że to jak ze sztukami walki. O ile sami nie szukamy zwady, to możliwe że nigdy w prawdziwym życiu nie użyjemy zdobytej wiedzy. Ale gdyby jednak zaszła jakaś sytuacja, to będziemy wdzięczni za to co umiemy.

Poza tym możemy tego nie odczuwać wprost, ale sama znajomość pewnych rzeczy – świadomość, że rozumiemy, co się wokół nas dzieje – może dawać trochę pewności i energii. Których nam życzę! :sunglasses:

To tyle na dziś, zapraszam do kolejnych wpisów :smile: