EduVulcan i zależność od cyfrowych dzienniczków
Wpis z serii Cyfrowy feudalizm
Był koniec sierpnia roku 2024, młodzież właśnie miała wracać do szkół po wakacjach. W sklepach ogłoszono promki na przybory szkolne, zaś wydawnictwa wypuściły kolejne podręczniki i repetytoria po zawyżonych cenach. Jak każdego roku, od dziesięcioleci.
Ale tym razem pojawiła się współczesna nowość. Popularny e‑dzienniczek EduVulcan wyświetlił informację, że od 1.11 niektóre ważne funkcje będą płatne, a do szkolnych wydatków przyda się dorzucić jeszcze około 38 zł.
Gdyby to była jakaś zwykła, dobrowolna apka ułatwiająca życie, to pół biedy. Ale jest inaczej. Dzienniczek jest narzucony odgórnie, segment zdominowany przez dwie firmy, darmowa konkurencja niedawno została stłamszona.
Tu i teraz 38 zł może nie przerażać. Ale zapewne jeszcze nieraz przyjdzie zapłacić za skutki uboczne cyfryzacji i oddawania kluczowych części państwa w ręce sektora prywatnego.
…Jest jednak iskierka nadziei, którą nie wszyscy dostrzegli. Mianowicie: mimo płatnej apki strona pozostaje darmowa – musi taka być, bo uczniów częściowo chronią przepisy. W tym wpisie rozwinę ten temat. Poświęcę też nieco uwagi obecności turboreklamowców, Google’a i Mety (Facebooka), na stronie dzienniczka. Pokażę, jak się ukryć przed ich wzrokiem.
Zapraszam! Również osoby, dla których szkoła to dawne dzieje, już wyparte z pamięci
Spis treści
Zarys sytuacji
Współczesne szkoły są nieco lepiej zbratane z cyfrowym światem niż te sprzed lat. Jedną z często stosowanych nowinek są elektroniczne dzienniczki.
To sposób na wymianę informacji między nauczycielami a uczniami i ich rodzicami. Nauczyciele mogą tam wpisywać, co będzie potrzebne na zajęcia, czy będą jakieś zastępstwa itd. Uczniowie i rodzice mogą odczytywać te informacje i się dostosowywać, przepływ informacji jest sprawny.
Nim przejdę dalej, obalę pewien argument krzykaczy z Twittera/X, brzmiący mniej więcej: „firma musi na czymś zarabiać! Za darmo to każdy by chciał”.
Żadnego tłamszenia czy wyciskania biednej firmy tu nie ma. Twórcy dzienniczków otrzymują spore pieniądze (od szkół i gmin, czyli de facto podatników) za licencje na swoje platformy. Choć dokładnie nie śledzi się tych liczb, wedle szacunków „Dziennika Gazety Prawnej” wydatki na dzienniczki sięgają co roku ok. 40 mln złotych.
Umowa społeczna wydawała się obustronnie korzystna: dają polskim szkołom cyfryzację, zaś w zamian mają źródło sporych, pewnych zarobków. Do tego niskie ryzyko, godne pozazdroszczenia: szkolnictwo nie rozsypie się z dnia na dzień, cyfryzacja nie wydaje się zanikającym trendem; do tego, dzięki cyfrowej naturze produktu, wystarczy rozwijać dla wszystkich jeden i ten sam kod. Żyć nie umierać.
Ale firma postanowiła naruszyć tę delikatną równowagę i sięgnąć po coś więcej. I tak się składa, że przez szereg czynników mogła czuć, że i tak nikt jej nie podskoczy.
Zabetonowanie rynku
Niektórzy nastoletni entuzjaści rynku mogliby zaprotestować: „jak podnieśli ceny i ludziom to nie pasuje, to przejdą do konkurencji! Co za problem?”.
Ano problem w tym, że nie ma konkurencji. W Polsce ekosystem e‑dzienniczków jest zdominowany przez dwie duże firmy – Vulcana i Librusa.
Polecam w tej kwestii wątek twitterowy stworzony jesienią zeszłego roku przez dziennikarkę Annę Wittenberg. Widać, że uzależnianie świata edukacji od nielicznych prywatnych podmiotów budziło obawy już od dłuższego czasu.
W obecnych warunkach można nieco przewrotnie uznać sytuację z dzienniczkami za duopol naturalny – wszystkie karty już zostały rozdane i nie ma miejsca dla graczy z zewnątrz.
Samorządy chcą się wykazać cyfryzacją, ale mogą mieć raczej niewielką skłonność do dawania szansy mniejszym graczom, widząc w tym ryzyko. Dlatego sięgają po ofertę którejś z dwóch mocno zakorzenionych firm. I powstaje błędne koło – wiele osób bierze produkty tych firm, bo wiele osób bierze ich produkty.
W realiach amerykańskich korpo krąży(-ło?) popularne powiedzenie: „nikogo jeszcze nie wylali za wybranie IBM-a”. Choć systemy tej firmy rzadko kiedy są lubiane przez pracowników, jest ona najczęstszym wyborem zachowawczych menedżerów, którzy po zakupie mogą się zasłaniać tym, że „przecież wybrali branżowy standard”.
Ubicie darmowych alternatyw
EduVulcan to platforma autorstwa firmy Vulcan (powiązanej z wydawnictwem szkolnym Nowa Era).
Ma konstrukcję jak wiele współczesnych produktów cyfrowych – jest sobie serwer z danymi, po które można sięgać zarówno przez stronę internetową, jak i aplikację. Przy czym aplikacja nie korzysta zanadto z funkcji smartfona i jest bardziej jak prosta nakładka na stronę internetową.
W świecie cyfrowym „zera i jedynki są sobie równe”. Oznacza to, że jeśli wyśle się serwisowi dokładnie taką samą prośbę, jaką wysłałaby aplikacja albo przeglądarka, to dostanie się taką samą treść.
A zatem gdyby podejrzeć, jakie dane są wysyłane, gdy przeglądarka prosi o stronkę, i naśladować jej działanie niczym papuga ludzki głos, to dałoby się całkiem obejść oficjalną apkę. Czerpać dane prosto ze źródła.
Na tej zasadzie powstały aplikacje alternatywne wobec EduVulcana.
Nie wczytywałem się w zasady ich działania, ale obstawiam w ciemno: uczniowie musieli w nich wprowadzić swoje dane logowania. A one, legitymując się tymi danymi, pobierały treść serwisu i wyświetlały go wewnątrz siebie, w sposób określony przez twórców. Do tego, zdaniem niektórych uczniów, po prostu robiły to lepiej.
Apek stworzonych ściśle wokół EduVulcana było kilka:
- Vulcanova
- Wezuwiusz
- Wulkanek
- Wulkanowy
Od strony moralnej nie było tu żadnego okradania firmy, bo w końcu samorządy już zapłaciły za ich e‑dzienniczki. Ta opłata miała dać uczniom dostęp do informacji. No i uczniowie korzystali z tego dostępu, tyle że inną drogą niż oficjalna.
A jednak z jakiegoś powodu oficjalna stronka czasem rzucała kłody pod nogi, zmieniając format danych w taki sposób, żeby nieoficjalne apki miały trudności z ich odczytaniem.
Co gorsza, wszystkie wymienione projekty względnie niedawno otrzymały oficjalne pisma, po których zaprzestały działalności. Oto oświadczenie opublikowane przez Wulkanowego:
A krótko po zniknęciu alternatyw oficjalna aplikacja wprowadziła płatne funkcje.
Cenny wgląd w podobne praktyki obu firm dzienniczkowych (Vulcana i Librusa) oraz ich walkę z konkurencją daje wpis ze strony szkolny.eu.
Wprowadzenie opłat
Niewiele jest na świecie straszniejszych rzeczy niż firma, która wie, że nie ma konkurencji. Wiele osób doświadczyło tego na własnej skórze – chociażby Boliwijczycy dwadzieścia lat temu, gdy inżynierskie megakorpo dostało wyłączność na obsługę wodociągów i od razu podniosło opłaty, do poziomów nieakceptowalnych.
Tutaj sytuacja jest nieco lepsza, bo ani towar tak podstawowy, ani opłata tak wysoka, ani nie ma zakazu zbierania deszczówki (tak, serio)… Ale skojarzenia budzą się same.
I w ten sposób dochodzimy do obecnego stanu. Data w kalendarzu zmieniła się na 1.11, kiedy to miało nastąpić oficjalne wyłączenie darmowych funkcji.
Pokonywanie trudności
Pewnym ratunkiem w tej całej sytuacji jest fakt, o którym nie każdy wie – przepisy zobowiązują Vulcana do bezpłatnego udostępniania użytkownikom strony internetowej.
Kluczowe jest tu rozróżnienie między stroną a aplikacją. Coś z pozoru oczywistego, ale w obecnych czasach granica potrafi się zacierać. Podsumowując realia na smartfonach:
- Kiedy używa się aplikacji EduVulcan – to pojawi się zapora i informacja, że trzeba zapłacić za niektóre funkcje.
- Kiedy używa się aplikacji-przeglądarki (Firefox, Brave, Opera… Albo nawet Chrome, choć nie polecam) i zaloguje się na stronę eduvulcan.pl – to te same funkcje będą na niej darmowe.
- Gdyby używało się alternatywnej apki (którejś z ubitych) – to byłoby jak przy korzystaniu ze strony, ale może wygodniej.
Widać, że opcja środkowa ratuje sytuację. Zaś opcja trzecia, choć chwilowo nierealna, może kiedyś ożyć. W dalszej części wpisu omówię te dwie opcje.
Zanim przejdę do własnych przemyśleń, podrzucę coś od innych, którzy wydają się bardziej zdeterminowani.
Powstała mianowicie stronka o wdzięcznej nazwie czyvulcanapo*ebalo.pl (mikrocenzura moja). Zawiera opis technicznych wpadek oficjalnej apki, historię zwalczania alternatyw, linki do petycji oraz inne cenne fakty.
Drogę oficjalną obrała strona szkolabezoplat.pl, zachęcając do podpisywania petycji do Ministerstwa.
Za pewną motywację może służyć historia ze Szwecji, gdzie programujący rodzice skrzyknęli się, żeby stworzyć zamiennik dla apki Skolplattform, narzuconej oficjalnie w obrębie Sztokholmu i dość dziadowskiej. Doświadczyli utrudnień technicznych i gróźb, ale ich inicjatywa wygrała.
Logowanie przez stronę
Spotkałem się na Twitterze z informacją, że ktoś nie widzi na stronce EV (link wyżej) opcji logowania.
Na szczęście opcja logowania tam jest, ale niepodpisana. Po wejściu na stronę trzeba kliknąć sylwetkę człowieka w górnym rogu. Wyświetlą się wtedy dwie opcje: założenia konta albo zalogowania do istniejącego.
Co ciekawe, strona w przeglądarce mobilnej nieco się różni od wersji na komputery:
Moim zdaniem wersja mobilna to taka szara strefa interfejsów.
Z jednej strony obrazek profilowy w górnym rogu, umożliwiający (wy-)logowanie, to konwencja na wielu stronach (YouTube, Gmail…). Mógł przeniknąć do powszechnej świadomości.
Z drugiej jednak – nie jest podpisany żadnym tekstem i jest umieszczony zaraz obok opcji dostosowania wyglądu strony, które są czymś pomocniczym. W takim sąsiedztwie nie od razu widać istotność tej opcji.
Nie dziwi mnie zatem, że niektórzy omijali obrazek, przewijając ekran w dół, gdzie jest jedynie link do mobilnej aplikacji. Ale gdy już wiemy, w czym rzecz, to nic nas nie zatrzyma. Klik w górny obrazek, logujemy się. I zawartość dzienniczka stanie otworem.
Alternatywy?
Na chwilę opuszczę świat realny i zanurzę się w fikcyjnym. Jest o tyle fajny, że jest całkiem bezpieczny – nie zakazano jeszcze kreatywnej twórczości
Jest tu platforma zwana Wilszkołak. Niepodobna do niczego, co istnieje w rzeczywistym świecie. Równie fikcyjni są jej twórcy, Ważna Firma™. Oraz mniejsza alternatywa, apka Wilczek, która działa na zasadzie pobierania danych z tej oficjalnej.
Ten alternatywny Wilczek nagle został zamknięty. Co mogło być tego przyczyną?
Ogólnie: Ważna Firma™ wysłała zapewne list, podpisany przez kogoś z Ważnej Kancelarii™. Sugerujący, że autorzy Wilczka robią coś złego i powinni przestać.
A co takiego sugerowali? Obstawiam coś na gruncie praw autorskich lub znaku towarowego – Wilczek brzmi podobnie jak Wilszkołak i działał w tej samej branży. Powołując się na te dwa czynniki razem wzięte (i może inne cechy, jak podobieństwo ikon czy motywów kolorystycznych), większy gracz mógł zarzucać, że nazwa celowo wprowadza w błąd i podpina się pod renomę ich oficjalnej aplikacji.
Jeśli chodzi o samo działanie aplikacji, to scraping (automatyczne pobieranie danych) sam w sobie nie jest żadnym zakazanym „hakerstwem”. Argument Wilszkołaka „to odwiedza naszą stronę i sięga do naszych zasobów” nie miałby uzasadnienia. Pomijam oczywiście fakt, że papier wszystko przyjmie i ktoś tak czy siak mógłby sugerować różne rzeczy.
Najbardziej prawdopodobną przyczyną zamknięcia jest natomiast zwyczajna niechęć hobbystów do konfliktu. Ludzie tacy jak ci od Wilczka to nieraz spokojni rzemieślnicy. Lubią oddawać się kreatywności, z dala od prawniczych wojenek.
Nie każdy ma świadomość, że wezwanie przedsądowe to tylko list. Że podpisy prawników nie są gwarancją czyjejś słuszności. Że nawet gdyby sprawa wyszła poza straszenie i zostałby wniesiony pozew cywilny, to nie robi on z człowieka przestępcy. Jest zaledwie prywatnym zaproszeniem do pojedynku, który można wygrać.
…Ale, niestety, istnienie efektu mrożącego jest faktem. Wiele osób woli na starcie odpuścić walkę.
Skoro już jestem w temacie szkolnym: prawnicze Wilszkołaki w garniakach są wobec niszowych Wilczków jak głośni szkolni prześladowcy wobec spokojnych uczniów. Ta nasza fikcyjna opowieść nie zawsze jest fair, jak życie.
…Ale powyższe fakty sugerują, że przy odrobinie przetasowania mogłaby taka być. Gdyby:
- zebrała się grupa osób z umiejętnościami technicznymi z zakresu scrapingu…
- znająca swoje prawa i niepodatna na ewentualne wezwania przedsądowe…
- stworzyła coś o nazwie nawiązującej ogólnie do funkcji apki, bez jakiegokolwiek „wilczego” brandingu…
- i zebrała wokół siebie lojalną społeczność, gotową rozkręcić efekt Streisand w razie nacisków, a nawet zrzucić się na prawnicze konsultacje…
…To być może alternatywa dla Wilszkołaka byłaby w stanie powstać i funkcjonować wbrew utrudnieniom. Ta historia z naszego całkiem fikcyjnego świata mogłaby mieć swój happy end
A tymczasem koniec fikcji na ten wpis, wracam teraz do sprawy rzadziej poruszanej – obecności gigantów reklamowo-śledzących na stronce EduVulcana.
Bonus: uwolnienie strony od reklam śledzących
Po wejściu na stronę EduVulcana wyświetla się informacja o zbieranych danych. Według jej tekstu strona dzienniczka zawiera elementy od Facebooka i Google’a. W praktyce to trackery, elementy śledzące.
Ogólne działanie takich rzeczy opisałem dokładniej we wpisie o plikach cookies.
Póki co można je sobie wyobrazić jak małe stoiska jakiejś sieciówki, do których zawsze podchodzimy, odwiedzając różne budynki. Obsługa stoiska sobie notuje, że nas widzieli, i wysyła to centrali. W ten sposób sieciówka z czasem kompletuje nasz profil.
Stronka EduVulcana jest tu jednym z odwiedzanych budynków. Zaś Facebook i Google to sieciówki stawiające tam stoiska.
Zagrożenie reklamowe
A jak w praktyce może zaszkodzić obecność tych elementów na stronie dzienniczka? Mogą ujawnić Googlowi i Mecie (Facebookowi) następujące fakty:
-
Ktoś z użytkowników to dziecko.
Bo poza tym, że odwiedza e‑dzienniczek, trackery na innych stronach zanotowały, że odwiedza też strony poświęcone grze Roblox, Skibidi Toilet czy innym młodzieżowym rzeczom.
-
Inna osoba to rodzic.
Bo odwiedza e‑dzienniczek, ale poza tym strony doroślejsze, jak biura podróży albo sklepy z akcesoriami winiarskimi, wyposażeniem domu itd.
-
Te osoby są ze sobą powiązane.
Ten sam adres IP w podobnym czasie, wynikający z faktu, że zwykle sprawdzają e‑dzienniczek po południu, siedząc w domu, przez swój wspólny mieszkaniowy internet.
A wszystko to wyłącznie na podstawie aktywności w przeglądarce internetowej. Nie sprawdzałem, czy aplikacja EduVulcana też ma w sobie jakieś elementy reklamowe. Ale jeśli tak, to mogłaby zbierać znacznie więcej informacji, na przykład listę innych zainstalowanych aplikacji, i na tej podstawie wzbogacać profil.
Po ustaleniu powiązania rodzic-dziecko
mogłyby się ziścić różne naruszenia prywatności.
Przykład? Giganci reklamowi mogą potem w jednym momencie, w ramach jednej kampanii, wyświetlać zbliżone reklamy osobom powiązanym ze sobą:
- dziecku – reklamy nowego produktu (ze sloganem: „musisz to mieć!”);
- rodzicom – reklamy tej samej rzeczy, targetowane pod nich hasłem: „kup to dziecku, spraw mu frajdę!”.
W ten sposób, wskutek dwustronnej ofensywy marketingowej, dramatycznie rośnie szansa, że dziecko dostanie jakiś drogi, korporacyjny chłam. Wokół było pełno cenniejszych potencjalnych prezentów… Ale ich twórcy nie wydali wielkich pieniędzy na reklamę online.
Inna opcja? Po e‑dzienniczku Facebook pozna, że jakiś rodzic i dziecko często trzymają się jednej sieci. Ale w swoich zasobach widzi ponadto, że jest osoba o takim samym nazwisku, też aktywna na Facebooku i powiązana osobowo z tymi dwiema, ale używająca odrębnej sieci.
Wniosek? Rozwód lub separacja, dziecko przebywa z jednym z rodziców. Jakaś mniej etyczna firma (którą oczywiście Fejsik nie jest!) mogłaby to wykorzystać do targetowania.
I tak się bez skrępowania toczy to śledząco-manipulacyjno-konsumpcyjne koło. Ale można postawić na jego drodze przeszkody, co niniejszym uczynię.
Niewyrażenie zgody
Niektórzy fani gonitwy i maksowania PKB zarzucają Europie niewystarczający dynamizm. Ale pod względem cyfrowej prywatności to akurat ona pozostawia USA daleko w tyle.
Dzięki przepisom GDPR, w Polsce wdrożonym jako RODO, firmy muszą zawsze pytać użytkowników o zgodę, nim włączą elementy śledzące. Tak jest również tutaj. Gdy pojawi się okno, które pokazałem wcześniej, trzeba kliknąć Przejdź do ustawień
.
Zgody powinny być domyślnie wycofane, więc wystarczy potwierdzić wybór.
Jeśli po pierwszym uruchomieniu strony przeoczyliście okno, nieświadomie udzielając zgody, to jeszcze nic straconego! Na samym dole, w prawym rogu, znajduje się ikona ciasteczka. Można ją kliknąć, żeby ponownie wyświetlić wspomniane okno i powyłączać wszystkie niepotrzebne funkcje.
Zrobienie tego co wyżej da trochę wolności od śledzących oczu (o ile prawidłowo wdrożyli nieudzielenie zgód)… Ale tylko na tej konkretnej stronie EduVulcana. Dlatego dla osób chętnych mam coś jeszcze!
Mocniejsze uderzenie w reklamy śledzące
W przypadku Facebooka można wskazać w ustawieniach swojego konta, że nie chcemy być śledzeni przez jego elementy (Facebook Pixele) goszczące na cudzych stronach.
Instrukcja dla Facebooka (kliknij, żeby rozwinąć)
Aby zablokować śledzenie na stronach zewnętrznych przez Facebook Pixel, należy:
-
uruchomić aplikację Facebooka albo wejść na stronę www.facebook.com;
- kliknąć ikonę trzech kresek w górnym prawym rogu
(a na stronie internetowej: zdjęcie profilowe); - kliknąć ikonę zębatki, żeby wejść w
Ustawienia i prywatność
(na stronie: kliknąć zakładkę o tej nazwie); - znaleźć i kliknąć zakładkę
Aktywność poza Facebookiem
(w aplikacji wyświetli się jakaś mniej istotna informacja, można kliknąćKontynuuj
); - wejść w zakładkę
Zarządzaj przyszłą aktywnością
i wybrać opcjęWyłącz przyszłą aktywność
, na kolejnym ekranie potwierdzić.
I załatwione! O ile Facebook nie spróbuje działać wbrew zasadom, to jego kontrola nad nami przestanie się rozciągać na inne stronki niż jego własne.
Chętne osoby mogą również poczytać mój wpis o darmowym, bardzo popularnym dodatku przeglądarkowym uBlock Origin, który automatycznie blokuje zarówno Pixele od Facebooka, analitykę Google’a, jak i wiele innych elementów śledzących.
Jeśli używacie przeglądarki Firefox na smartfonie z Androidem, to możecie korzystać z pełni dobrodziejstw tego dodatku (instrukcja jego instalacji w podlinkowanym wpisie). W innym wypadku pozostaje korzystanie z niego na laptopach – wspiera wszystkie większe przeglądarki, choć Chrome’a w najmniejszym stopniu, a Firefoksa w największym.
I to tyle na dziś! Życzę wszystkim, których sprawa dotyczy, przetrwania erupcji płatnych usług
Był to wpis z serii Cyfrowy feudalizm