Google jest w opałach.
Kilka krajów właśnie wytacza mu zarzuty o łamanie przepisów antymonopolowych – w samym USA dostał aż od czterech grup prokuratorów.

W dokumencie oskarżycieli z Teksasu znalazły się cenne informacje, potwierdzające podejrzenia wielu osób.

Google dyskretnie lobbował za osłabieniem unijnych przepisów chroniących prywatność (choć na zewnątrz je popierał).
I był w zmowie z Facebookiem; wspólnie manipulowali giełdą reklam internetowych.

Od kilku lat czytuję o przewinieniach Google’a, więc to dobry czas na dołożenie swojej cegiełki do oskarżeń. Będzie nią cała seria o tym kolosie.

A na początek ten wpis, poświęcony jego wybranym popularnym produktom. Wyszukiwarce, Chrome’owi, Androidowi, systemowi kont.

Omówię tu – szeroko, ale póki co pobieżnie – ich ciemne strony. Zarówno te związane z celowymi działaniami Google, jak również efekty uboczne.

Nawet pobieżny opis może wystarczyć, żeby zrobiło nam się nieswojo.

Przypomnimy sobie, w ile sfer życia wdarł się Google i jaką sprawuje obecnie władzę nad działaniem współczesnego internetu. Mimo pastelowych barw nie jest to wcale przyjemniaczek.

W centrum obrazku stoi rysunkowa clip-artowa postać mężczyzny. Obrazek przerobiono w taki sposób, że mężczyzna zamiast głowy ma smartfona z wyświetlonym logo Google, a w dłoni zamiast telefonu trzyma swoją głowę. W górnym lewym rogu znajduje się logo Chrome'a z emotikoną oka umieszczoną w centrum. W prawym dolnym rogu znajduje się głowa robota, logo Androida, z oczami przerobionymi na czerwone i świecące.

Kraina Google’a jest wesoła, cukierkowa, kolorowa. Pobawisz się?
Źródła: hiclipart.com, Wikimedia Commons, Emojipedia.

Spis treści

Omówienie produktów Google’a

Google (wyszukiwarka)

Produkt, od którego wszystko się zaczęło. Dawniej, na tle innych opcji z lat 90., był niedościgniony.

Kiedyś można było uznać, że to narzędzie do wyławiania wartościowych rzeczy z odmętów internetu. Punkt startowy, z którego przechodziło się na cudze strony.

A teraz? 65% osób wpisujących coś w Google (77% na urządzeniach mobilnych) nie wychodzi poza google.com (źródło z 2020 roku).

Oznacza to, że po wpisaniu swojego zapytania większość zobaczy gotowe elementy od Google’a – listę restauracji, miniaturową mapę, panel ze streszczeniem – i nawet nie zajrzy w widoczne niżej linki do stron.

Czyjaś dopracowana stronka może zostać przedestylowana do postaci jednego cytatu. Na który ktoś tylko rzuci okiem, nim pójdzie googlować dalej.

Z tymi natychmiastowymi odpowiedziami Google’a wiążą się też większe kontrowersje.
Genius, strona gromadząca teksty piosenek, pozwała ich za wykorzystanie, bez pytania, tekstów z ich bazy.

Fragment panelu pod wynikami wyszukiwania, pokazujący tekst piosenki Evanescence, 'Surrender'. Ostatnie widoczne słowa to 'you can't abandon me, you belong to me'.

Przykładowy panel-gotowiec z tekstem piosenki.
Zwykle użytkownicy nie idą dalej.

Skąd wiedzieli, że to akurat od nich? Zastawili pułapkę, dodając do niektórych tekstów bardzo charakterystyczny układ apostrofów. Google został złapany na gorącym uczynku.

Usprawiedliwiał się, że nie pobierał osobiście niczyjej bazy, tylko kupił teksty od innej firmy, w tym wypadku LyricFind. A LyricFind twierdzi, że to niechcący:

it may have unknowingly sourced Genius lyrics from another location

Przy łańcuchu pośredników odpowiedzialność się rozmywa…

A wracając do wyników wyszukiwania: czasem gotowiec od Google’a nie wystarczy i jednak klikamy w linki. Co wtedy?

Przede wszystkim – Google dowiaduje się, w co kliknęliśmy.
Jeśli używamy Chrome’a, klikniemy prawym przyciskiem na któryś z linków i wybierzemy opcję Zbadaj element, to zobaczymy coś takiego:

Dwa małe zrzuty ekranu. Górny pokazuje wynik wyszukiwania Google z zaznaczonym jednym linkiem. Dolny pokazuje, jak wygląda ten link w kodzie HTML. Czerwona ramka otacza atrybut dający linkowi możliwość śledzenia.

Czerwoną ramką otoczyłem atrybut ping. To on odpowiada za przesłanie do Google’a informacji.

I nie, takie coś nie jest wcale normą w internecie. To Google próbował przeforsować dopisanie takiej funkcji do standardów.
Napotkał opór, więc dodał ją tylko do swojego Chrome’a. Kliknięcia w innych przeglądarkach śledzi bardziej chytrymi metodami.

Ale na moment odejdźmy od śledzenia. Spójrzmy na drugą stronę równania, czyli twórców stron, dzięki którym te linki dostajemy.

95% ruchu trafia do stron internetowych z pierwszej strony wyników.

Dlatego wokół Google’a wyrosła cała branża SEOSearch Engine Optimization. Osób dbających o to, żeby konkretne strony pojawiały się jak najwyżej w wynikach wyszukiwarki.

Google nie podaje przepisu na sukces, dzieląc się jedynie wskazówkami i ogólnikami.

Jednym z rzekomych pewniaków jest to, że dłuższe treści są bardziej lubiane przez wyszukiwarkę. Może to wyjaśnia, dlaczego internetowe przepisy kulinarne często są rozwlekłe i opowiadają całe historie?

A zresztą! Zapytajmy samego Google’a:

Wyniki wyszukiwania dla hasła 'why are recipe posts so long'. Pod spodem widać gotowe streszczenia Google'a z innej strony, które odpowiada, że to przez SEO.

…No właśnie.

Wpływ niektórych czynników jest mniej jasny. W gronie właścicieli stron krąży wiele teorii, nieco przypominających ludowe przesądy.
„Czy Algorytm™ mnie nie ukarze, jeśli coś zrobię?”.

Przykładem to pytanie, o efekt korzystania z elementów ukrytych.
Są przydatne, bo pozwalają tworzyć bajery takie jak wyskakujące okienka. Ale można też ich nadużyć, wypychając stronę tekstem tylko dla „oczu” Google’a. Jak algorytm to oceni? Nie wiadomo.

Cytat jakiegoś pracownika Google’a:

If you use valid [nazwy ogólnych rzeczy] you have nothing to worry about.

„Wystarczy tworzyć dobrą stronę i będzie OK”.
Ktoś techniczny odpisuje: „Ale skąd komputer ma wiedzieć? Przecież nie zrozumie wszystkich możliwych kombinacji”.
Ktoś sprytny: „Powinno przejść, na swojej stronie Google tak robi”.
Ktoś doświadczony: „Ale siebie Google nie musi traktować jak innych”.
Jednoznacznej konkluzji brak.

Kolejny przykład! Podobno ważnym czynnikiem decydującym o wartości strony jest liczba innych stron, jakie do niej linkują.
Żeby podbić wyniki, niektórzy ludzie od SEO zaczęli tworzyć strony-wydmuszki. Linkujące do jakiejś strony głównej, żeby napompować jej popularność.
Skutek: Google zaczął obniżać w rankingu pozycję stron, do których linkują głównie mniejsze dziadostwa.

Ale wtedy rozwinęła się branża złośliwego SEO, polegająca na celowym tworzeniu śmieciowych linków do konkurencyjnej strony. Żeby wyglądała źle w oczach Google’a i wypadła z listy wyników.
Zresztą podobnie robią czasem właściciele firm walczący o gwiazdki w rankingu Wujka G. Nieraz zakładają fałszywe konta do zaniżania ocen konkurentom.

Chcąc nie chcąc, firmy muszą brać udział w Google’owym wyścigu szczurów. Albo będziesz u samej góry, albo nikt cię nie dojrzy.
Taki obraz współczesnego internetu, kręcącego się wokół jednej wyszukiwarki.

Internety

Pewien autor z Reddita znalazł porównanie dla sytuacji z Google i jego algorytmem.
Żeby nie siać zgorszenia, nieco złagodziłem soczysty oryginał:

Google zmienił Internet w dom publiczny, którego personel prześciga się w tym, kto lepiej dogodzi robotowi.

Moża inna wyszukiwarka byłaby w stanie uzdrowić sytuację? Niestety badacze z Knuckleheads’ Club mają złe wieści.

Pochylili się nad tematem indeksowania, czyli analizowania stron internetowych i pakowania ich do bazy danych. To fundament działania każdej wyszukiwarki.
Odkryli, że wiele stron daje programom indeksującym od Google’a priorytetowy dostęp. Nieraz całkiem nie dopuszczając innych.

Tworzy się błędne koło. Właściciele pozwalają indeksować tylko Google’owi, bo jest największy. Jest największy, bo jako jedyny ma pozwolenie na indeksowanie.

Wniosek? Na chwilę obecną Google i jego wyszukiwarka wydają się mieć nienaruszalny monopol. Konkurenci się nie wbiją, niezależnie od jakości.

Badacze postulują, żeby stworzyć jakiś otwarty indeks (coś jak Wikipedię) – wspólne źródło, z którego każda wyszukiwarka mogłaby korzystać.
Brzmi to rozsądnie; niestety przypadek przeglądarki Chrome pokazuje, że Google nawet w otwartych standardach potrafiłby namieszać.

Chrome (przeglądarka)

Cały silnik Chrome’a (Chromium) jest publicznie dostępny. Każdy może zapoznać się z kodem, zmienić go i stworzyć własną przeglądarkę.

I faktycznie, przeglądarek na bazie Chromium jest sporo (Opera, Vivaldi, Brave… nawet Edge od Microsoftu się przerzucił).
Tylko że mając kontrolę nad rdzeniem, Google pozostaje głównym „sternikiem”, nadającym kierunek współczesnym przeglądarkom.

Oficjalnie gigant jest częścią World Wide Web Consortium – organizacji, w ramach której znaczące firmy powinny na równych zasadach określać standardy internetu.

Google, jako kolos zarabiający na reklamach, podsuwa czasem kontrowersyjne pomysły:

  • wspomniany już atrybut ping

    Automatycznie wysyła obcej stronie informację, że kliknęliśmy w jakiś link.

  • Idle Detection API

    Daje stronom internetowym możliwość kontrolowania, czy użytkownik jest aktywny (np. czy kliknął w inne okno niż przeglądarka).

  • Dostęp do danych z różnych czujników urządzenia

    (rzekomo nie w złych intencjach. Ale powoli przepycha to więcej rzeczy do internetu, zabierając kontrolę użytkownikom. Poza tym każdy nowy interfejs to często nowe możliwości profilowania).

Niektórych rzeczy Google nie próbuje nawet dodać do standardów, tylko wprowadza je samodzielnie i po cichu.

Przykładem dodatkowa informacja, nazywająca się x-client-header i wysyłana stronom internetowym jedynie przez Chrome’a.
W połączeniu z innymi informacjami podobno była w stanie identyfikować konkretnego użytkownika.

Kolejna większa afera z udziałem Chrome’a pojawiła się przy wprowadzaniu wersji numer 69.
I nie, nie wiązała się z samą liczbą. Tylko z tzw. „logowaniem do Chrome’a”.

To coś innego niż zwykłe logowanie się na konto (czyli to, co robimy zazwyczaj, np. wchodząc na swojego Gmaila).

Ogólnie – Chrome ma trzy poziomy udostępniania danych Google’owi. Od najniższego do najwyższego:

  1. Zwykłe korzystanie;
  2. Korzystanie po zalogowaniu do Chrome’a;
  3. Korzystanie po włączeniu synchronizacji.

Trzy zrzuty ekranu ilustrujące różne tryby logowania do Chrome'a

Trzy tryby logowania.
Źródło: blog Google’a. Przeróbki moje.

W wersji 69 zmienili mechanizm działania – jeśli używaliśmy Chrome’a i logowaliśmy się na konto Google, to automatycznie logowało nas też do Chrome’a.

Wywołało to niemały skandal, bo według regulaminu logowanie do Chrome’a oznaczało zgodę na przesyłanie Wujkowi G informacji o odwiedzanych stronach. Również tych, które do niego nie należały.

W odpowiedzi na ten zarzut Google szybko zmienił politykę prywatności, odbierając logowaniu do Chrome’a przywileje. Pojawiły się wątpliwości – ta sytuacja była niedopatrzeniem czy celowym działaniem?

Rozwiały je odtajnione dokumenty z tego października. Google wiedział o tym działaniu Chrome’a, wiązał z tym nadzieje i nadał temu kryptonim Project NERA (źródło: tutaj, str. 94-96).

Ponoć miał on na celu wykorzystanie popularności Chrome’a do zyskania wpływów nawet w tych częściach internetu, które nigdy nie wpuściły do siebie Google’a.

Chrome Web Store (dodatki do przeglądarki)

Swoją przeglądarkę możemy wzbogacić o dodatki – małe programy od niezależnych twórców.
Wiele z nich powstało w odpowiedzi na bolączki internautów. Dając im na przykład możliwość blokowania śledzących reklam, której sam Chrome praktycznie nie zapewnia.

Zanim przejdę dalej, uściślę jedną rzecz. Mówimy tu tylko o dodatkach do Chrome’a na komputery. Mobilna wersja Chrome’a w ogóle nie wspiera dodatków. Zatem jej użytkownicy (zwykle i tak silniej obserwowani) nie mają możliwości zablokowania śledzenia, chyba że użyją osobnych aplikacji.

Z kolei na komputerach Chrome Web Store to jedyny oficjalny, przyjazny użytkownikom sposób na pobranie dodatków.

Baza jest kontrolowana przez Google’a i może on w każdej chwili usunąć dowolny dodatek.
Oficjalnie ma to na celu walkę z wirusami. Ale dziwnym trafem z Google’owej bazy dodatków znikają też rzeczy niegroźne i lubiane:

  • Universal Bypass

    Dodatek pozwalający omijać linki śledzące (pisałem o nich tutaj).
    Autor przez chwilę walczył, ale nie przebił betonu moderacji Google’a. Zakończył pracę nad dodatkiem.

    I asked for details (…), but it’s Google, so of course I didn’t get a response.

  • Ad Nauseam

    Bloker reklam śledzących z dodatkowym bonusem – nam chowa reklamy, a ich stronom-matkom wysyła informację, że je kliknęliśmy. Żeby zrobić szum w danych i zmniejszyć opłacalność biznesu opartego na profilowaniu.
    Oficjalnie nie ma reguły, która by tego zabraniała. Ale i tak go zdjęli.

  • uBlock Origin

    Bardzo znany bloker elementów śledzących (ponad 10 mln użytkowników na samym Chromie).
    Podobno łącznie dostał automatyczną blokadę już kilka razy. Mało brakło, a tym razem zniknąłby na dobre.
    Jego autor pisze, że ma już dość grania według zasad Google’a i rozwiązywania problemów, kiedy nawet go nie informują, na czym te problemy polegają.

  • ClearURLs

    Dodatek usuwający z linków parametry służące do profilowania użytkowników (o nich też pisałem). Ponad 90 000 użytkowników.
    Został później przywrócony do sklepu. Oficjalny powód usunięcia: zbyt szczegółowy opis.

  • Search by image

    Dodatek do wyszukiwania obrazków, mający ponad 100 000 użytkowników.
    Również zderzył się z murem. Został usunięty z Web Store’a, potem przywrócony po publicznym zrobieniu szumu. Potem odrzucono próbę jego aktualizacji.
    Autor również jest tym zmęczony:

    Mam dość wykłócania się z pracownikami Google’a, którzy odpisują tekstami kopiowanymi z szablonu i zmuszają mnie do odgadywania ich intencji

    Źródło w linku wyżej. Tłumaczenie moje.

Gdy Google usunie jakiś dodatek, to jedynym sposobem na dodanie go do Chrome’a jest ręczna instalacja w trybie deweloperskim. Co będzie poza zasięgiem zwykłych użytkowników.

Niektóre dodatki niewygodne dla Google’a – jak uBlock Origin – są po prostu zbyt popularne, żeby je usunąć. Wracają jak wańki-wstańki.

Tylko że Google już szykuje kolejny krok.
Planuje wprowadzić wersję 3 szablonu, w który muszą się wpasowywać dodatki (tzw. Manifest v3). Jedną ze zmian jest poważne ograniczenie dynamicznych filtrów, na których polega uBO.

Po takich zmianach dodatki stracą możliwość blokowania wielu elementów śledzących.

Oficjalne powody tej zmiany? Bezpieczeństwo, wydajność i [sic!] prywatność.

A step in the direction of security, privacy, and performance.

Źródło: strona Chrome’a.

Autor uBO sugeruje, że prawdziwy powód znajdziemy w dokumentach dla inwestorów.
Tam Google wprost zalicza dodatki blokujące do potencjalnych zagrożeń dla jego ekspansji.

Android (system operacyjny)

Oficjalnie Android jest darmowy, a jego kod jest publicznie dostępny i każdy może go rozbudować. Część otwartą nazwano AOSP (Android Open Source Project).
W praktyce głównie wielcy gracze (czyt. Samsung, Huawei…) i duże niezależne projekty budują systemy na bazie AOSP.

Google wykorzystał dominującą pozycję i postawił producentom ultimatum.
Jeśli chcą mieć dostęp do jego usług, muszą sprzedawać telefony z domyślnie zainstalowanym Chrome’em, bazą Play Store. I Google ustawionym jako domyślna wyszukiwarka.

Wiele aplikacji – jak Uber – korzysta np. z Google Maps. Zatem brak usług Google’a równałby się porażce sprzedawanego telefonu.
Producenci w związku z tym się ugięli. Instalowali fabrycznie aplikacje Google’a, czasem nie dając nawet opcji ich odinstalowania.

Google’owi w końcu wlepiono za to w Europie ponad 4,3 mld euro kary za działania monopolistyczne.

Aby zyskać więcej kontroli nad swoimi telefonami – w tym możliwość odcięcia się od usług Google’a albo usuwania niechcianych rzeczy z różnych aplikacji – drobni hobbyści opracowali różnego rodzaju łatki i nakładki na Androida.
Ale Google znalazło sposób na niepokornych. Wyszli do autorów ważnych aplikacji – takich jak te od bankowości – z ofertą nie do odrzucenia.
„Czyż nie chcecie, żeby wasi użytkownicy byli bezpieczniejsi? Możemy to zagwarantować”.

Dodali moduł SafetyNet. Zabezpieczenie polegające na tym, że nasz własny Android donosi autorom aplikacji, czy korzystamy z niezmienionej wersji systemu operacyjnego.

Jego „miękka” wersja sprawdza tylko programy i znaleziono na nią sposób.
Wersja „twarda” zagląda prosto w podzespoły telefonu, a walka z nią wydaje się beznadziejna.

SafetyNet sprawia, że nie mamy swobody wprowadzania zmian w swoich telefonach. Jeśli to zrobimy, to stracimy dostęp do niektórych funkcji:

  • Android Pay;
  • aplikacji bankowych;
  • … A nawet głupiej apki McDonalda:

    Komunikat informujący o tym, że nie udało się przejść kontroli bezpieczeństwa i że należy sprawdzić, czy używamy zaufanego systemu od Google.

    Źródło: wątek z Reddita podlinkowany wyżej.

To zabezpieczenie daje autorom aplikacji gwarancję, że użytkownicy korzystają z apek na ich zasadach.

Nie wierzę w wielkie spiskowe plany i zakładam, że SafetyNet powstało dla pieniędzy (za taką kontrolę zapłaciłyby np. duże serwisy streamingowe, żeby utrudnić nam kopiowanie filmów). Ale jego efekt uboczny jest dystopijny.

Wyobraźmy sobie, że u władzy są ci, których nie lubimy. Obojętnie którzy.
Gdyby kiedyś wprowadzili aplikację śledzącą, którą każdy obywatel musi mieć („dla swojego dobra”!), to przez SafetyNet byłaby ona nie do oszukania i nie do obejścia.

For your safety.

Google Play Store

Play Store to oficjalna baza aplikacji na Androida. Towarzyszą jej patologie, które już możemy kojarzyć.

Jedna to sztuczne pompowanie ocen (lub zaniżanie ich konkurentom), tak jak przy wynikach wyszukiwania.
Druga to usuwanie aplikacji na podstawie niejasnych, czasem podejrzanych kryteriów. Jak przy bazie dodatków Chrome’a.

Warto spojrzeć na listę 14 kontrowersyjnych banów. Żadna z tych usuniętych aplikacji nie była wirusem. Są wśród nich:

  • AdAway

    Aplikacja do blokowania reklam (widzicie pewien schemat?) :wink:
    Przypominam, że mobilny Chrome nie dopuszcza żadnych dodatków. Takie osobne aplikacje to jeden z niewielu sposobów blokowania na Androidzie.

  • F-Droid

    Alternatywna baza aplikacji, ale tylko takich z otwartym kodem źródłowym. Usunięte, bo Google powołało się na to, że aplikacje z PlayStore’a nie mogą z nim konkurować.

  • Sarahah

    Komunikator do wysyłania anonimowych wiadomości.
    Dozwolony od lat 17, wymagający założenia konta. Ale zdjęty po tym, jak pewna Australijka założyła petycję przeciwko niemu, bo jakiś użytkownik wysłał okropne wiadomości jej 13-letniej córce.

Podobnie jak dodatki do przeglądarki, aplikacje również można zainstalować okrężną metodą (to tzw. side-loading).
I, podobnie jak w przypadku dodatków, jest to poważna zapora dla zwykłych użytkowników. Dlatego usunięcie aplikacji z Play Store’a zwykle oznacza jej śmierć.

Oprócz tego Google może zbanować każdą aplikację społecznościową, jaką tylko chce. Podając jako powód, że niewystarczająco cenzurują u siebie treści.

In order to protect user safety on Google Play (…) we do require that apps implement robust moderation

A jaki poziom moderacji byłby wystarczający? Konkrety nie są znane, kryteria są elastyczne.

Google usunął na przykład aplikacje pozwalające korzystać z Mastodona, czyli zdecentralizowanej alternatywy dla Twittera.
(Uprzedzając wątpliwości: Mastodon jest apolityczny, a każda społeczność może założyć własną grupę, otwartą tylko dla bratnich dusz).

Nie ruszył natomiast samego Twittera, gdzie nagonki i wzajemne obrażanie się to codzienność. Zapewne nie ruszy też pozostałych amerykańskich gigantów.

Wszystko dla naszego dobra :roll_eyes:

Konto Google

To pojedynczy punkt dostępu do wszystkich usług Google.

A mówią, żeby nie trzymać wszystkich jajek w jednej kobiałce…
Jeśli automatyczne systemy Google nagle dadzą nam bana, to stracimy dostęp do wszystkiego naraz – maila, dysku, konta na YouTubie i innych rzeczy.

Takie przypadki często się zdarzały, dając użytkownikom przeżycia rodem z Kafki. Słyszeli, że dostali za coś bana, ale powód był nieznany.

Jedynym skutecznym rozwiązaniem było zrobienie szumu w mediach społecznościowych. Wtedy jakiś pracownik Google może to dostrzec i zainterweniować za kulisami.
A odzyskanie konta oficjalnymi kanałami? Zapomnijcie. Odpowiedzi z szablonu.
Pamiętajmy też, że widzimy tylko przypadki udokumentowane. A ile zbanowanych osób nie poszło z tym na forum publiczne, bo np. słabiej znali angielski?

Kolejna kwestia to dane osobowe, jakie próbuje od nas wydobyć Google.
W latach 2011-2014 wymagał od osób zakładających nowe konta, żeby podawać prawdziwe imię i nazwisko. Ktoś się wyłamał? Ban.

Google chwyta każdą okazję, żeby wyciągnąć więcej danych. Napotkałem do tej pory próby zdobycia mojego adresu domowego („Szybciej wyznaczaj trasy”) i numeru telefonu…

Zrzut ekranu pokazujący opcję podania swojego adresu (nazwaną 'Szybciej wyznaczaj trasy') lub numeru telefonu ('Żeby chronić swoje konto').

…A także dowodu osobistego i danych karty kredytowej.

Dwa zrzuty ekranu. Górny pokazuje informację, że Google nie może zweryfikować mojego wieku, a dolny pokazuje dostępne metody jego weryfikacji: wykonanie jednorazowej płatności kartą albo wysłanie zdjęcia dokumentu tożsamości.

Wszystko dla ochrony, wszystko dla ułatwienia życia. Zapewne nic dla gromadzenia danych :roll_eyes:

Chromebook

Chromebooki to kolejny produkt Google’a, tym razem fizyczny. To proste, tanie, niezbyt mocne laptopy z systemem ChromeOS.

Jak sugeruje sama nazwa, mają służyć głównie do włączenia Chrome’a (domyślnie zainstalowanego) i wejścia w internet.

Chromebooki to narzędzie, dzięki któremu Google wchodzi ludziom w życie już od najmłodszych lat. Są bowiem kierowane głównie do kadry szkolnej, jako laptopy dla uczniów. Również w Polsce.

Zależność od Google’a? Jeszcze jak!

Chrome devices require access to Google’s network to function correctly

Źródło: instrukcje Google dla administratorów, strona 5.

Oficjalnie można instalować również inne programy. Tylko że, jeśli spojrzymy na przykład Firefoxa, wymaga to zachodu.
Trzeba pogrzebać w ustawieniach, wpisywać komendy w konsolę.

Jaki przeciętny użytkownik, a zwłaszcza dziecko ze szkoły podstawowej, skorzysta z tej opcji? Kiedy Chrome jest na parę kliknięć?
Zewnętrzne programy są na Chromebookach jak obywatele drugiej kategorii za domyślnymi aplikacjami Google.

Poza tym mamy tutaj oczywiście kwestię zbierania danych.
Organizacja Electronic Frontier Foundation złożyła skargę na Google’a do amerykańskiej agencji ds. ochrony konsumentów.

Jak wcześniej pisałem, przeglądarka Chrome posiada trzy poziomy przesyłania danych Google’owi; najwięcej w przypadku synchronizacji.
EFF zarzuca mu, że na Chromebookach ta synchronizacja jest domyślnie włączona.

Zdarzały się też przypadki, gdy Chromebook wymagał od użytkowników podania numeru telefonu, żeby pozwolić im się zalogować.

Kwestię Chromebooków dobrze streszcza moim zdaniem inny wpis od EFF:

dzieci uczą się bez pytania oddawać dane Google’owi. Normalizuje to w oczach nowego pokolenia cyfrowy świat, który w domyśle jest mniej prywatny

Źródło: wpis EFF. Tłumaczenie moje.

Co możemy zrobić

Najogólniej – postawić Google’owi zdrowe granice, rezygnując z jak największej liczby jego produktów.

O ich zamiennikach będę jeszcze dokładniej pisał. Jeśli chcecie zgłębić temat na własną rękę, to polecam szukać pod hasłem degoogle (np. po angielsku na Reddicie).

Ale jest jedna rzecz, którą warto zrobić tu i teraz – zmieńcie przeglądarkę z Chrome’a na cokolwiek innego.

Zmiana przeglądarki

Siła Google’a opiera się na obecności na wszystkich poziomach – od systemu operacyjnego po elementy na stronach internetowych.

Przeglądarka jest pośrodku tego łańcucha, więc jej zmiana mocno uderza w Wujka G. Do tego ma sensowne alternatywy, więc przejście będzie w miarę bezbolesne.

Żeby nie było skoku na głęboką wodę, warto na początku nadal trzymać Chrome’a na dysku. A w międzyczasie oswajać się z nową przeglądarką. Uwierzcie mi, że po pewnym czasie odechce Wam się wracać do Chrome’a.

A jaką przeglądarkę wybrać? Osobiście używam Firefoxa. Nie jest bez wad, ale go sobie chwalę. Stąd można pobrać najnowszą wersję.

Jako pro-prywatnościowy reklamuje się również Brave.

Instalacja dodatku blokującego

Gdy już macie sensowną przeglądarkę, warto na niej zainstalować dodatek blokujący elementy śledzące, których jest w sieci pełno (nie tylko od Google’a).

Osobiście polecam uBlock Origin (tu jego strona, a tutaj mój wpis).

Fajny jest też Privacy Badger od Electronic Frontier Foundation.

Oba dodatki blokują między innymi atrybuty śledzące w linkach, o których parę razy wspominałem w tym wpisie.

Instalacja przeglądarki i dodatku zajmie tylko chwilę, a da naprawdę dużo! Trzymam kciuki, żeby skutecznie Wam się udało ucinanie zależności od pewnego korpo-stalkera :smile: